sobota, 29 kwietnia 2017

Przygotowania do weekendu majowego....

     Sezon się zaczyna. Ledwo wyschły ubrania po Orlen Warsaw Maraton, a już jutro rozpoczyna się wariacki weekend. Dzisiaj (czyli niedzielę) o 20.00 ruszam jako wsparcie dla mojej Kasi na 100km w Twardzielu Świętokrzyskim (https://twardziel.swietokrzyski.eu/).


     
Trasa co prawda nie wydaje się zbyt trudna, ale ostatni tydzień lało i może być błotko po pachy. Zupełnie nie wiem, jakie buty zabrać, co na przepak itp. Normalnie na 100 km nie zabieram nic, ponad to, co w plecaku. Jednak teraz nie będzie ścigania.
Biorę wszystko i będę decydował na miejscu.



We wtorek bieganko na 10km w Biegu Flagi w Warszawie.( http://www.biegflagi.pl/)


Raczej będzie to potraktowane jako rozruszanie zakwasów, a dzień później poprowadzę grupę na 30 minut w Biegu Konstytucji 3-go Maja. (http://www.aktywnawarszawa.waw.pl/bieg-konstytucji-3-maja) Mam nadzieję, że tempo 6:00 nie będzie dla mnie po poprzednich startach zabójcze (hihihi).

Problemy ze sprzętem komputerowym zażegnane, więc relacje z biegów mam nadzieję już w miarę regularnie będą pojawiać się na blogu.

piątek, 17 lutego 2017

Walencja Maraton 2016



Zbieram się i zbieram, i zebrać nie mogę. Ale, że za oknem ładna pogoda to przypomniał mi się maraton w Hiszpanii. To drugi mój start w tym kraju. Rok wcześniej była Malaga, zakończona spektakularna porażką. Tym razem miało być mocno. Byłem przygotowany, ciężko pracowałem. Życiówka mnie nie interesowała, ja chciałem MOCNOOOO. I było. Tylko nie tak, jak się spodziewałem.

W Maladze poległem, ponieważ źle zaplanowaliśmy wyjazd. Najpierw bardzo wyeksploatowałem się biegając niemal tydzień po hiszpańskich górach, a później po prostu zabrakło sił. Tym razem miało być na świeżości. Krótka aklimatyzacja i ogień. 

Ogień owszem zaczął się, ale dwa tygodnie przed wyjazdem wraz z wysoką (ponad 41 stopni) gorączką, która męczyła mnie przez kilka dni. Były też problemy łagodnie nazywane grypą żołądkową. Później przyszło przeziębienie, kaszel. Zastanawiałem się nad zrezygnowaniem z biegu, jednak stanęło na tym, że spróbuję. I spróbowałem.

Dzień przed biegiem zameldowaliśmy się w nowoczesnym hostelu, gdzie dzieliliśmy pokój z Koreańczykiem, Włochem i chyba Hiszpanką. Przed południem udało mi się nawet pobiegać w rewelacyjnie zaprojektowanym parku (o czym w innym wpisie).


Później pojechaliśmy odebrać pakiety. Szczęka mi opadła. Biuro usytuowane jest w imponującym kompleksie. Naprawdę imponującym. Połączenie betonu, stali wody i roślin sprawia, że każdy zmysł jest pobudzany. Szkoda, że mieliśmy tak mało czasu na zwiedzanie. 



Co ciekawe, pakiety odbieraliśmy w kilku turach. Na górze numery, piętro niżej reklamówki z gratisami a na końcu koszulki. Bardzo ciekawy system wydawania odpowiedniego rozmiaru sprawdzał się doskonale. Panie po prostu miały napisane długopisami na blacie stołu symbole S,M,L.



Dopiero po odebraniu pakietów mogliśmy wejść do expo. Ceny nie powalają. Kupiłem jedynie brakujący żel i obejrzałem jakieś buty. U nas mamy to samo.

Wieczorem zadbałem o nawodnienie w postaci sporego baniaka wina… Krótkie przygotowania, sprawdzenie trasy, zaplanowanie dojazdu na start i spać.


Wstaliśmy gdy było jeszcze ciemno. Spakowaliśmy plecaki, ponieważ już do hostelu nie planowaliśmy wracać i ze sporym zapasem czasu udaliśmy się na autobus. Planowałem zrobić porządną rozgrzewkę.
I teraz ostrzeżenie dla planujących udział w tym biegu. Nie liczcie na komunikację publiczną!!! Na stronie organizatora wyraźnie jest napisane jakimi autobusami można dojechać w pobliże startu. Miały kursować dodatkowe pojazdy. I może jeździły, tylko prawdopodobnie już na pierwszym przystanku były wyładowane po brzegi, więc nie zatrzymywały się na innych. Widząc, co się dzieje, jako jedyni ruszyliśmy z buta. 4 km. Niby niedaleko, ale jednak plecaki na cały tydzień zapakowane. Na miejscu byliśmy pół godziny przed czasem i okazało się, że ruch jest tak beznadziejnie zaplanowany, ze trzeba jeszcze obejść całe miasteczko, co dało następny kilometr. A wystarczyło wcześniej postawić strzałkę, którędy iść. Zaczęło się robić nerwowo. Nie wiem jak inni z przystanku, ale nas nie mijał ani jeden autobus…



Depozyty zorganizowane wzorowo, za to do stref nie można się dopchać. Rzeka ludzi, kroczek za kroczkiem.

 
Ogromny plus: dokładna weryfikacja strefy, do której jesteśmy przyporządkowani. Kasia tym razem wybrała start na 10km, więc już się pożegnaliśmy i szukam swojego miejsca. Jeszcze nia zacząłem biec, a już mnie nogi bolą.

Jest wcześnie rano, zaczęło mocno wiać. Zimno. Naprawdę zimno. Zacząłem szczękać zębami. Kiedy start?! 

Nareszcie. Powoli ruszamy. Bardzo powoli. Jeśli chcecie biec na dobry wynik, zaplanujcie pierwszy kilometr jako rozruch. Jest bardzo wąsko, dwa ostre zakręty, na których nie ma mowy o bieganiu. Idziemy. Później nieco się rozluźniło. 

Wypatruję balonika na 3:10 z którym planowałem zabrać się do 20km a później przyspieszyć. Nie widzę go. Z krótkich obliczeń wynika, że jest przede mną jakieś 5 minut. Słabo. Mimo to postanowiłem gonić. Wiedziałem też, że moja forma po chorobie jest raczej życzeniowa niż rzeczywista. Plan więc jaki wykiełkował mi w głowie jest moim planem ulubionym. Pobiegnij na pałę! I tak zrobiłem. Biegłem w miarę luźno, ale nieco ponad strefą komfortu. Wiedziałem, że nie mam szans na mocny wynik, więc chciałem zobaczyć kiedy mnie odetnie.

Trasa jest bardzo dobra do biegania. Taka jak lubię. Kilka zbiegów i podbiegów - ale dynamicznych. Miejscami przeszkadzał wiatr, a ja nie bardzo miałem się za kim chować, bo goniłem ten balonik. Chciałem go dopaść i zabrać się z grupą aż do na ile mi starczy sił.. Cały czas mijałem innych biegaczy. Było też kilku Polaków, z którymi zawsze zamieniałem kilka słów. Na zegarek nie patrzyłem.
Na 25 km złapałem kolejnych Polaków. Od nich dowiedziałem się, że balonika na 3:10… nie ma. I nie miało być. Coś mi się pomyliło. Zaczęliśmy biec razem a ja czułem, że jest niedobrze. Nic mnie nie bolało, ale byłem cały coraz bardziej osłabiony. Choroba dała znać o sobie. Moim celem stał się 30 km. Dokładnie na nim musiałem na chwilę skoczyć w krzaki (a właściwie palmy) i od tej pory już jedynie truchtałem z przerwami na wodopoje.

Zaczęło mi się mocno kręcić w głowie, leciałem z nóg. Miałem serdecznie dość. Nie miałem pretensji do siebie. Wiedziałem, że tak będzie. Wiem też, że wolniejszy bieg by nic nie zmienił. Chodziło o czas trwania wysiłku, a nie intensywność. Nie poddawałem się, ale nie chciałem zajechać. Nie miałem siły nawet podziwiać widoków (choć ich na tej trasie niewiele) jedynie setki kibiców dodawało otuchy. Kilometr przed meta nieco przyspieszyłem, bo miałem dość oglądania wyprzedzających mnie biegaczy. Na metę wpadłem z czasem ……… i prawie zemdlałem. Nigdy nie byłem tak osłabiony. Musiałem usiąść.


Po chwili poszedłem dalej i otrzymałem największy prowiant pobiegowy w karierze. Dobrze, że zaczęli od reklamówki, bo nie wiem, jak bym się zabrał. Aż musiałem zrobić zdjęcie tego wszystkiego!
Teraz szybko przebrać się i gnamy w stronę metra, bo musimy zdążyć na samolot na Ibizę. Nawet nie ma jak odpocząć.

To był mój najtrudniejszy maraton w karierze. Na ostatnich kilometrach naprawdę walczyłem o niestracenie przytomności. Troszkę czuję niedosyt, bo była szansa na niezły wynik dzięki dobrze przepracowanemu BPS-owi, ale cóż… Następny maraton będzie już w nowej kategorii wiekowej. Może wtedy?

A co do biegu. Organizacja przed zostawia wiele do życzenia, jednaj później jest tylko lepiej, a sam finisz, oprawa i ludzie wokół to światowy poziom. Trasa jest szybka, temperatura bardzo dobra (od 7-13 stopni). Dużo kibiców, dobrze zaopatrzone bufety (butelki nie kubeczki). Będę chciał tu wrócić i się policzyć z tym asfaltem, górkami, zakrętami, startem i metą. Czuję złość. Sportową złość. Złość, na której będę budował formę. Walencjo, ja tu jeszcze wrócę!!!

poniedziałek, 14 listopada 2016

Bieg Niepodległości Warszawa 2016

   Oj, dawno nie pisałem. Naprawdę bieganie jest proste! Łatwiej mi się zmobilizować do biegania, niż do pisania.
   Może po prostu nie było o czym? W zasadzie to nie wiem. Kilka razy startowałem - raczej dla przyjemności niż wyniku, co nie przeszkodziło zrobić nowej życiówki w Półmaratonie Krakowskim.
Później dopadła mnie choroba, która trzyma do teraz i nie pozwala trenować. Wrrrr.


    Jednak Bieg Niepodległości w Warszawie był czymś, co długo pozostanie w mojej pamięci. Kolejny raz pobiegłem jako "zając", czyli na zadany czas (50:00) To ogromna frajda prowadzić grupę. Tym razem była tak liczna, że podzieliliśmy się obowiązkami z kolegą. Ja biegłem z "czerwonymi" - on z "białymi".

   Przed startem krótka odprawa i przekazanie wskazówek, później wspólna fota



i ruszamy do stref. Było zimno. Najzimniejszy Bieg Niepodległości od lat. To dobrze. Posypią się życiówki. Będę biegł bez rozgrzewki - nie chciałem się spocić i później przeziębić jeszcze bardziej. Nasza strefa (zielona) ruszy około godziny 11.30. Padają pytania o strategię biegu - jest jedna. jak najrówniej - czyli tempo około 5:00

   Start. Pierwszy raz nie ma przede mną nikogo. Pustka. Widać tylko około kilometrowy odcinek asfaltu. Ruszyliśmy popychani siłą tłumu. Trzeba hamować. Mimo to za szybko. Pierwszy kilometr około 4.42. Na szczęście to nieco z górki, będzie zapas na powrót. Tempo się ustabilizowało. Jednak miedzy wieżowcami nie ma szans na pomoc Garmina. Trzeba biec na czuja. Na nawrotce 17 sek zapasu. Idealnie.



   Dalej było nieco wiatru w twarz. Straciłem głos od dopingowania grupy. Chciałem przepłukać gardło wodą, ale niestety dostałem pusty kubek. Trudno. Ostatnie dwa kilometry to cały czas próby wsparcia. Sam wiem, jak to pomaga. To niesamowite oglądać ten wysiłek, walkę biegaczy. Nie jest istotne jaki czas łamią. Łamią własne ograniczenia!
   Meta. 49:58. Zadanie wykonane. Upewniły mnie w tym podziękowania kilku osób. To bardzo miłe.
Teraz czas pomyśleć o własnych słabościach i łamaniu życiówek. Za tydzień sam skorzystam z pomocy "zająca". Mam nadzieje, że dam radę i też będę mógł mu podziękować...




Zdjęcia: Aktywna Warszawa, maratończyk.pl oraz oczywiście niezastąpiona Kasia

czwartek, 1 września 2016

Chorwacja – kilka miejsc do biegania w kurortach



   Poniżej zamieszczę kilka tras i miejsc, które obiegałem podczas ostatniego pobytu w Chorwacji. Od razu zaznaczę, że wyjazd nie był skierowany wyłącznie na bieganie, a wszystkie trasy można traktować jako „dodatek” do wypoczynku i wykorzystanie jako planowanie ewentualnego treningu. Trasy opiszę w takiej kolejności, jakiej je pokonywałem. Oczywiście, w tych miejscach zapewne można znaleźć inne, równie lub nawet bardziej ciekawe kierunki. Mi starczyło czasu jedynie na te poniższe.

Uwagi ogólne
   Na początek pogoda. Wiadomo – w te miejsca jedziemy po słońce i tego na pewno nie będzie nam brakować. W związku z tym należy opamiętać o spakowaniu czegoś do zabezpieczenia łepetyny, tym bardziej gdy brak na niej włosów (jak u mnie). Temperatura to zazwyczaj 30 stopni w cieniu a na słońcu o wiele więcej. Słońce praży o wiele mocniej niż u nas, jednak wszędzie gdzie byłem, sytuację ratował lekki wietrzyk i oczywiście morze. Wspaniałe i chłodne, ale nie zimne. Idealne do regeneracji po bieganiu.
   Sprzęt. Ja jestem minimalistą. Miałem jedne jedną parę butów - sprawdziły się zarówno na plażach, ścieżkach leśnych jak i w górach. Przyda się na pewno na krótsze wybiegania butelka z wodą, a w górki większa ilość płynów. Na strumienie nie ma co liczyć! Dla mnie wystarczający był plecak z bukłakiem 1,5 litra. W miastach powszechne są kraniki z woda nadającą się do picia.
   Biegacze. Są! Ale raczej na niżej położonych trasach. Co ciekawe na ścieżkach górskich najczęściej można spotkać... Polaków. A przynajmniej ja miałem takie szczęście.
    Zawsze też warto mieć przy sobie jakieś pieniądze. Arbuz zaraz po biegu to coś, co może zastąpić najlepsze piwo (może nieco przesadziłem...). Ceny są nieco wyższe niż w Polsce, ale nie powalające. Płacimy oczywiście w kunach.

Split
 
    Split to miasto i port na niewielkim półwyspie. Jest to drugie co do wielkości miasto Chorwacji pod względem liczby mieszkańców. To na tutejszym lotnisku wylądowaliśmy pierwszego dnia. Moim zdaniem nie warto tu spędzać dłużej niż jednego dnia. Spokojnie wystarczy on na zwiedzenie zabytków i pobieganie.
    Na pewno należy obejrzeć stare miasto z Pałacem Dioklecjana. Warto pokręcić się po jego wąskich uliczkach lub wdrapać na wieżę. Można też pobiegać po nabrzeżu, ale nie jest ono długie.


Biega się tutaj trudno, jest dużo turystów. Ale tak jak wszędzie w centrach. Na pewno rano jest i przyjemniej i mniej tłoczno. Ja wybrałem podziwianie panoramy Splitu z góry miejskiej Marjan. Wzgórze nie jest strome, możemy spokojnie potruchtać zarówno po ścieżkach, jak i długaśnych schodach (uwaga, bardzo śliskie). Przed szczytem znajdziemy kranik z wodą, więc zabieranie swojej nie jest konieczne. Ze szczytu na którym znajdują się dwie cerkwie, rozlega się cudowny widok zarówno na samo miasto, jak i na pobliskie wyspy.


Makarska
   Położona ok. 60 km na południowy wschód od Splitu oraz 140 km na północ od Dubrownika. Sama Makarska nie jest miastem wartym zwiedzania. Ot, port, plaża, kościół, bulwar i tyle. Ale jaki widok w tle!!!


Jeśli chodzi o bieganie rekreacyjne - do dyspozycji mamy zarówno nabrzeże

 
jak i park suma Osejva. Park jest niezbyt duży, ale biegając po ścieżkach na pewno mamy szansę zebrać kilka kilometrów. Trasy są pagórkowate, ale nie strome. Jest też cień i miękkie podłoże. Zawsze też możemy skręcić i w kilka chwil znaleźć się nad morzem.
   Można także przenieść się na drugą stronę drogi dojazdowej i spróbować podbiegów. Nie ma tutaj w zasadzie ulic poziomych. Wszystkie pną się mocno w górę co daje nam szansę spojrzenia na park z innej perspektywy.

 
   Oczywiście mając "pod nosem" góry, grzechem byłoby na nie nie zawędrować. Naszym celem był najwyższy szczyt w paśmie Biokovo w Górach Dynarskich - Sveti Jure (1762 m n.p.m.). Można na niego dojechać samochodem, ale przecież nie o to chodzi. My pobiegliśmy. I tutaj uwaga. Naprawdę warto wyruszyć jak najwcześniej. Po pierwsze słońce jeszcze nie praży, a po drugie, jeśli będziecie mieli szczęście, to czekać na was będzie taki widok:



Na szlak wyruszamy z centrum miasta, na całej długości jest doskonale oznaczony a zgubić się można w zasadzie jedynie na samym jego początku. Pierwsza część trasy jest zaskakująco łatwa. Nie ma bardzo stromych podejść, ścieżka wije się wśród drzew i krzewów. Podłoże jest w miarę równe. Myślę, że do pierwszego szczytu spokojnie można wybrać się z dzieciakami (oczywiście bez wózka).
Dalej jest nieco trudniej, zaczynają się uciekające spod nóg kamienie, a i coraz mniej jest osłony przed słońcem. Mi ta trasa zaskakująco często przypominała nasze Tatry.


Uważać należy po dotarciu do asfaltu. Mamy tu dwie opcje. Albo skręcamy w lewo i już do szczytu tarabanimy się drogą, albo idziemy w prawo na dół i po kilkudziesięciu metrach mamy ponownie podejście. Nie sposób go przeoczyć. Jest proste jak strzelił a dodatkową pomocą przy wspinaczce może okazać się rozpięta na całej jego długości lina. Jednak spokojnie, jest ona tam chyba na okoliczności deszczu i śliskiego podłoża. Jeśli mamy braki w wodzie to kawałeczek dalej asfaltem traficie na coś w rodzaju opuszczonej knajpy. Stoją tam betonowe stoliki a przy drodze jest szlaban. Jeśli się dobrze rozejrzycie, to na ścianie zbiornika znajdziecie pompę. Można tu uzupełnić zapasy. Co prawda woda "jedzie" mułem, ale na bezrybiu i rak ryba.



Na górze nie ma schroniska. Są za Toi Toi -e. Jest tu też oczywiście cerkiew, a cały szczyt można obiec szlakiem. Powrót można zaplanować w kilku wariantach. My wybraliśmy początek ten sam jak przyszliśmy.



Później na rozwidleniu szlaków w prawo na Veliko Brdo i mocno w dół. Ale uwaga! Ten szlak na samym dole jest bardzo trudny. Jeśli boisz się upadku, masz słabe "czwórki" albo nie lubisz uciekającego spod nóg podłoża - wybierz inny. Jakieś dwa kilometry przed miastem zaczyna się żleb który pokryty jest grubym żwirem. Drzewa rosnące po drodze zamiast pomagać, raczej dają szansę na rozbicie sobie nosa. Tutaj albo zjeżdżasz na tyłku, albo zamykasz oczy i biegniesz na złamanie karku a nogi po łydki zagłębiają się kamienie..Ten drugi sposób jest o tyle lepszy, że nie zdążą cię użreć występujące tu w dużej ilości żmije. No i daje merga ubaw (przynajmniej mi).


 Później już tylko trochę asfaltu i powrót na kwaterę. Nam całość wyszła 22km i około 8 godzin. Przewyższenie to 2250m. Nie spieszyliśmy się, siadaliśmy, robiliśmy zdjęcia. Wycieczka fantastyczna, widoki cudowne a takich szlaków jak widziałem jest tam kilka.

Bol

Bol na wyspie Brač to wręcz wymarzone miejsce na aktywny odpoczynek. Leży on u podnóża Vidovej Góry (778 m n.p.m.), najwyższego szczytu nie tylko Braču, ale i wszystkich wysp Adriatyku. Oczywiście znajduje się tutaj również najsłynniejsza plaża - Zlatni Rat. Do biegania ze względu na rozmiar się nie bardzo nadaje, ale przecież jak już jesteśmy...


 Biegać tu można zarówno po nadmorskim deptaku (o ile nie ma za dużo ludzi) jak i na jego przedłużeniu. Po prostu kierujemy się w stronę plaży nudystów (nie rozglądamy się na boki hihihi) i Biegniemy do końca ścieżki. Jest ona bardzo przyjemna i malownicza. W tę stronę to jakieś 2-3 km. Dalej się nie da, bo jest zagrodzona siatką.





Możemy też pobiec w przeciwnym kierunku, ale tu do wyboru mamy w zasadzie jedynie drogę, bo plaże nie mają "ciągłości".




W ten sposób spokojnie "nazbieraliśmy" 10 km. Zwiedzać w zasadzie nie ma czego. Oczywiście jest kościół i cerkiew, ale je mijamy biegusiowo.

Kolejny dzień to ponownie górki. Wycieczka na wspomnianą Vidovą Górę. Na szlak łatwo jest trafić, jest też bardzo dobrze oznaczony.



   Szlak prosty. Niezbyt wymagający. Na upartego można cały czas biec pod górę. Warto zabrać ze sobą sporo wody, bo praktycznie cały czas wspinamy się w słońcu a na szczycie, wbrew opisom na stronach, nie ma knajpy - została zamknięta. Jesteśmy zdani na własne zapasy.
   Po drodze można najeść się jeżyn. Mają bardzo specyficzny smak i są niemal pozbawione soku. Nas po nich rozbolały brzuchy. Jednak pozostanę przy dzikich figach, nawet niedojrzałych!



Na szczycie warto się nieco "pokręcić" i poszukać cichego miejsca na biwak. Jest tu trochę ludzi bo można dojechać tu samochodem z drugiej strony. Ale po co? Jakby pan Bozia chciał byśmy jeździli, to dałby nam kółka a nie nogi. Prawda? Jeżeli mamy dużo wprawy, to biegając oszczędzamy buty i stawy nie dotykając podłoża. W tym celu należy wytworzyć pod podeszwą poduszkę powietrzną, jak na zdjęciu poniżej.



Szukaliśmy też jakiejś alternatywy dla drogi powrotnej, ale wszędzie na przeszkodzie stawały murki oporowe. Wracamy tą samą ścieżką.



Cała wycieczka: 14,5 km (z kręceniem się po szczycie), 3 i pół godziny (łącznie z przerwami), przewyższenie 960m. Łatwo, miło i przyjemnie. I jeszcze jest czas na opalanie.

PS.
Na tutejszych wyspach nie jest wyjątkiem taki widok:



A w sklepie możemy nabyć doskonałe craftowe piwo!!!



Hvar
 Hvar na Hvarze. Miasto Hvar na wyspie Hvar. Nieco mylące. Warto na to zwrócić uwagę kupując bilety na prom. 


 Miasto jest bardzo malownicze. Ja uwielbiam wąskie, urokliwe uliczki w których bruk szepce swoją historię pisaną setkami tysięcy nóg.



 Punktem obowiązkowym jest zdobycie wzgórza zamkowego. Nie jest ono wysokie. Wejście to kilka dosłownie minut.



 
Mamy tu też obszerny rynek, port i duuuużo dyskotek. Brak czasu uniemożliwił pełniejszy zwiad, ale jeszcze tu wrócę podczas tego wyjazdu.

Stari Grad

Jak sama nazwa wskazuje, jest to stare miasto, a raczej miasteczko. Jedno z pierwszych w basenie Morza Adriatyckiego. Mieszkańcy chwalą się, że w ogóle pierwsze (na pewno pierwsze na Hvarze). Biegać w zasadzie można jedynie wzdłóż zatoczki. Od jednej plaży do drugiej to około 5 km. Akurat trasa na wieczorny lub poranny rozruch.



W okolicy są też tereny zielone, ale do nich nie udało mi się dotrzeć.

 Jelsa

 Ponownie niewielkie miasteczko na Hvarze, którego główną atrakcją jest plaża, kościół i wątpliwej wartości artystyczna instalacja. Zabieramy więc się stąd jak najszybciej, bo czasu mało, a w pobliżu znajdują się ruiny zamków. Aby do nich dotrzeć należy odnaleźć szlak na co my straciliśmy prawie godzinę. Kierujemy się dowolną uliczką w górę i szukamy dojścia do drogi asfaltowej. Po drodze rozglądajcie się. Nam udało się spotkać pszczółkę samotniczkę (zadrzechnię fioletową) wielkości niemalże kciuka.



Z drogi wędrujemy do kościoła na wzgórzu. 



I olewając wskazania mapy (droga skończy się nasypem po kilkuset metrach) skręcamy za kościołem w lewo. Kierujemy się na jakże znane nam wraki.



Później już tylko prosto około 2 km i ruiny. Prawdopodobnie. Niestety nie sprawdziliśmy, bo przez błądzenie skończył się nam czas. A szkoda, droga wyglądała ciekawie. Prowadziła przez sady oliwkowe i figowe.
Tego samego dnia jeszcze pobiegaliśmy. Tym razem w Hvar Halfmarathon. O tym w następnym wpisie.

Podsumowując. Chorwacja dla mnie okazała się hitem wakacyjnym. Morze, góry. Nie jestem zwolennikiem wylegiwania się na plaży, a tutaj naprawdę jest co robić. Szkoda, że byliśmy jedynie tydzień...


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Pierwsze Parkowe Mistrzostwa Warszawy w... Nordic Walking!!!

Noga jeszcze nieco po B7S doskwiera, a czas jaki sobie dałem na odpoczynek jeszcze nie minął. Jednak stopy swędzą i brak ruchu przynosi nowy pomysł. Skoro nie mogę/nie chcę biegać, to może pochodzić? A skoro tak, to od razu na zawodach!

O Nordic Walking wiem niewiele. Trzeba iść i odpychać się kijkami? No niezupełnie. Zapisując się na I Parkowe Mistrzostwa Warszawy w Parku Czechowickim przejrzałem regulamin Polskiej Federacji Nordic Walking. Ile tu przepisów! Od zakazu odrywania obu nóg jednocześnie od podłoża, czy zakazu stawiania kijków przed sobą po nakaz prostowania łokcia w ręce cofającej się. Będzie zabawnie!

Ja dodatkowo... nie umiem szybko chodzić. Poważnie. Pamiętam, że jako mały chłopiec zawsze podbiegałem za Dziadkiem, który sadził wielkimi krokami. Teraz nawet Kasia gdy szybko idzie powoduje u mnie potrzebę truchtu. Na zawodach w górach wszędzie tam, gdzie inni idą, ja truchtam, bo inaczej zostaję daleko w tyle bez względu na to, jak bardzo staram się szybko przebierać nogami. Plan na zawody był więc prosty. Dojść w jednym kawałku, nawet jeśli będzie to ostatnie miejsce. Okazało się jednak inaczej. Buhhhaaahhaaahhaaaa:


To moje pierwsze (i możliwe, że ostatnie) pudło w jakichś zawodach.

Formuła zawodów odpowiadała mi średnio. O 10.00 startowały panie, a o 11.00 panowie. Dystans 6 km, czyli pięć pętli. Myślałem, że pójdę z Kasią, a tu nici z planów (w zasadzie to dobrze, bo była szybsza ode mnie).

Przed startem kobiety miały rozgrzewkę zakończoną rytuałem oddawania czci jakiemuś fińskiemu bóstwu:


My zaczęliśmy nieco skromniej. Na starcie ustawialiśmy się po dwóch, zgodnie z kategoriami wiekowymi (od najmłodszego do najstarszego) co uważam za niedorzeczne i stygmatyzujące dla niektórych zawodników. Myślę, że podział ten powinien być przeprowadzony np. w kolejności numerów. Wszystko odbywało się bardzo profesjonalnie. Były czipy, numery. Cała trasa otaśmowana a na trasie sędziowie mogący dać upomnienie czy żółtą, a nawet czerwoną kartkę.
Moje nastawienie do tej formy ruchu w moim wykonaniu oddaje to zdjęcie:


Mimo to bawiłem się nieźle. Już po pierwszym kółku kijki przestały mi przeszkadzać na tyle, że potykałem się o nie zaledwie co jakieś 500 metrów a nie co chwilę. Najtrudniej było mi zwalczyć chęć ciśnięcia ich w krzaki i pobiegania sobie. Kurczę, ja nawet nie spociłem się bo nie umiałem na tyle przyspieszyć! Trochę było mi z tego powodu wstyd, ale przecież miała być to tylko zabawa.


Zawsze można było wymienić uwagi z kibicami, czy nawet sędziną. Jak zawsze napędzało mnie poczucie humoru. I jakoś czas płynął.


Na mecie czekały medale, banany, woda i arbuzy. Oraz niespodzianka. Zająłem trzecie miejsce w kategorii. Ale jaja!


Być może jeszcze kiedyś wezmę udział w tego typu zawodach. Ale nie w najbliższej przyszłości. To na razie nie moja bajka. Kijki zostaną moimi przyjaciółmi jak do tej pory - w górach, na dłuższych biegach, gdzie dają napęd na mocnych podejściach i pomoc w pokonywaniu kałuż czy strumieni.

A co do samych zawodów. Zorganizowane były wręcz perfekcyjnie. Byłem bardzo zaskoczony, tym bardziej, że nie wymagano wpisowego a na miejscu można było za darmo wypożyczyć te długie przeszkadzacze. Pogoda dopisała, humory też. Jak będę miał z 90 lat i nie będę mógł biegać to pewnie się w to wkręcę.