czwartek, 3 marca 2016

Gozo to nie tylko Lazurowe Okno (Azure Window)

Przenieśliśmy się na Gozo. Drugą co do wielkości wyspę wchodzącą w skład terytorium Malty. Wczorajszy dzień rozpocząłem od treningu jeszcze w Sliemie, a reszta czasu upłynęła na zmianie otoczenia.
Aby dostać się na Gozo, najlepiej skorzystać z odpływajacego co 50 minut promu. Jest on wygodny i dość szybko dostajemy się na przeciwległy brzeg.
Jeszcze dojazd do hotelu i już możemy troszkę pospacerować po okolicy.



Oczywiście musieliśmy wdrapać się na pobliską górkę z której mogliśmy poczuć przedsmak kolejnej wycieczki.


Z drugiej strony miasteczka spotkaliśmy na szlaku znajomych biegaczy. To Jacek Gardener i Sylwia Bondara z teamu Jacek Biega. Chwilę pogadaliśmy, pogratulowaliśmy wyniku i zakończyliśmy mini wyprawę.
Ja dzisiaj nie opuszczałem treningu i przed śniadaniem zrobiłem zaplanowane 6 km i interwały.


Prawdę mówiąc, nieco czuję brak odpoczynku po maratonie. Nic to. Odpocznę w Polsce.
Zaraz po śniadaniu, z pełnymi brzuchami ruszamy do ataku. W planach mamy dotarcie do Lazurowego Okna, a dalej nasze ulubione "się zobaczy".
Wycieczkę rozpoczęliśmy od powolnego wspinania się na znaną nam już górkę gdzie przekonaliśmy się, że wiatr nie jest dzisiaj tak porwisty jak wczoraj. Wieje na tyle słabo, że z odległości dwóch metrów słyszymy, co do siebie mówimy. Zazwyczaj.
Widoki są tu naprawdę powalające.

Pomimo zalegającego nieco śniadania pamiętamy, że jest to jednak wycieczka biegowa. Gdzie nie robimy zdjęć czy nie napawamy się widokami staramy się truchtać.


Po kilkudziesięciu minutach napotykamy staw Sarraflu, jedyne takie  słodkowodne oczko na wyspie. Podobno żyją tu endemiczne gatunki żab, ale my widzieliśmy tu jedynie dwie znudzone kaczki.


Przemieszczając się wzdłuż klifów wypatrujemy Lazurowego Okna. Jest.


 Z daleka wygląda jak wykute dłutem rzeźbiarza w litej skale. Oczywiście czas na wspólną fotkę do albumu.


Swoją drogą to niełatwa sprawa z tymi zdjęciami. Czasem nie ma w pobliżu nic, co może służyć za statyw, a maksymalny czas jaki daje się ustawić w moim telefonie to około 8 sekund. Przydają się tu treningi interwałowe.


Trochę nam to bieganie nie wychodzi
Przeszkadzają widoki. Co chwilę zatrzymujemy się i komentujemy. To kolor skał, to wysokość klifu, to znowu moc natury.

Kolory i kształty skał są niemalże nieograniczone.

Z jednej strony podziwiamy pracę wiatru, z drugiej wody. Obie skutkują jednym: brzeg przegrywa.
Okno z bliska prezentuje się tak:


Za plecami groźne wybrzeże

A po prawej, nieco w głębi lądu można byłoby się wykąpać, gdyby nie wiatr i fale przenikające przez szczelinę w skale.


Okazuje się,  że mamy jeszcze sporo czasu do zachodu słońca i postanawiamy obiec tyle wyspy, ile tylko nam się uda. Biegniemy dalej. Wszędzie tam, gdzie się da unikamy dróg i czasami musimy przedzierać się przez zarośla czy skupiska agaw.


Dobrze, że mam na nogach CEP-y, bo kolce dość skutecznie spowalniały nasze kroki.
A poniżej Okno widziane z drugiej strony.


Moim zdaniem prezentuje się jeszcze ciekawiej niż na początku.
Kilka razy zgubiliśmy drogę i musieliśmy kombinować. W jednym przypadku pomógł nam miejscowy rolnik.
Lubię takie wycieczki. Można zobaczyć dzięki temu np. krajobraz księżycowy.


Albo zabawić się w Żwirka na grzybie z bajki.


Można też poczuć się niczym na piaskowej fali.


Na Gozo można zobaczyć nie tylko jedno okno. It Tiega jest nieco ukryte, za to można zejść do niego na wysokość poziomu morza.


My zaryzykowalismy jedynie lekkie zmoczenie. Fale jednak były na tyle duże, że mogły okazać się niebezpieczne.
Za to w Ghasri Valley można by spędzić cały dzień. Urok tego miejsca zniewala.

Zbliżamy się do końca wycieczki. Jeszcze rzut oka na panele solne w okolicach Xwejni, nad którymi pieczę sprawuje skała nieco przypominająca głowę Sfinksa.


I dobiegamy do Marsafolm Bay. Tu oprócz morza atrakcją jest...?


Z daleka myślałem,  że to strach na wróble. Serio.
To już prawie koniec wycieczki. Do Victorii podjeżdżamy autobusem, a kolejne trzy kilometry ponownie truchtamy. Nie chce nam się czekać na następny transport.
Dzisiaj pokonaliśmy praktycznie równe 30 kilometrów. Nawdychalismy się morskiego powietrza i wchłonęliśmy kilka ton wspomnień. Jeśli ktoś wybiera się na Gozo, proponuję wybrać się też (a może przede wszystkim) poza utarte szlaki. Naprawdę warto.