wtorek, 26 kwietnia 2016

Orlen Warsaw Marathon - życiówka z niedosytem



Orlen jest największym polskim maratonem. Na razie. Nie dlatego, że któryś z organizowanych w kraju biegów ma w ambicji powalczenie o podobną frekwencję, ale raczej ze względu na chodzące plotki, iż była to ostatnia edycja… a z resztą, nie będę tu pisał o obecnej polityce.


Od roku nie zrobiłem życiówki. Nie, żeby mi to jakoś szczególnie doskwierało, bo poprzedni rok stał raczej pod znakiem ultra, ale warto od czasu do czasu sprawdzić, czy czas, pot i zaangażowanie w treningi przynoszą efekt w postaci nie tylko wytrzymałości, ale tez tempa.

Pierwszy start napawał optymizmem. W Radomiu na Kazikach dyszkę – co prawda bez atestu – pobiegłem równiutko 39 minut. I się nie zdyszałem. Następnie Bieg na Szczyt Rondo I, i znowu przyjemne zdziwienie wynikiem. Byłem już pewny formy. Niedługo potem przyszedł kubeł zimnej wody w postaci Półmaratonu Warszawskiego. Dwie nieprzespane noce oraz idiotyczne nadwyrężenie nogi na rozgrzewce poskutkowały jednym z najgorszych moich wyników w ogóle na tym dystansie. Pozostało do maratonu 21 dni. Wiedziałem, że każdy z tych dni jest na wagę złota.
Od dawna trenuję zmodyfikowanym planem Grzegorza Gajdusa, lubię go, tzn. plan lubię… Grześka zresztą też, to on pokazywał mi, jak stawiać pierwsze kroki w bieganiu i ratował kolana na pierwszym dłuższym wybieganiu. Od niego tez usłyszałem wiele cennych uwag, które towarzyszą mi podczas treningów.

Wracając do maratonu. Tydzień przed startem, w sobotę w planie są podbiegi. Normalnie robi się je na twardym podłożu, ale nachylenie nie powinno być zbyt duże. Ja natomiast ten czas wykorzystuję do podbiegów górskich ( w końcu nie tylko asfaltem człowiek żyje). Podbiegam na Górce Kazurce.


Tym razem rozgrzewkowe 9 km szło jak po grudzie. Tempo 5.10, tętno 150. Tempo 5.20, tętno 165 Co jest? Ale trening trza zrobić. 10 podbiegów weszło mi w płuca tak, że pierwszy raz w życiu pomyślałem: „zawał”­. Do domu wróciłem marszem z przystankami. Na drugi dzień w planie 23km, tempo konwersacyjne. Po 9 km zacząłem iść, nie dało rady biec. Totalna rozsypka organizmu. Postanowiłem odpocząć, tym bardziej, że zaczęło mnie boleć również gardło i przywlekł się stan podgorączkowy. Pierwsze bieganie zrobiłem dopiero w czwartek i nie napawało optymizmem. W sobotę leciutkie 4 km i przebieżki. Trochę lepiej się czułem. Może coś z tego będzie.

Przyszedł dzień startu. Godzina nietypowa, bo o 8.45 będzie wystrzał. Trzeba dojechać i się porządnie rozgrzać. I pierwsza wtopa. Autobus przyjechał nieco wcześniej i nie zdążyliśmy: będzie 10 minut obsuwy. To niedobrze.
Za chwilę następna akcja. Przechodząc przez przejście, nie wiedzieć czemu spojrzałem wzdłuż jezdni. Jakieś 150 metrów dalej ujrzałem upadającą dziewczynę. Leciała z krawężnika bez żadnej asekuracji, uderzając o asfalt głową. Wcisnąłem zdezorientowanej Kasi swój worek z rzeczami do przebrania i machając rękoma do nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu pognałem środkiem drogi w kierunku leżącej. Obawiałem się jakiegoś udaru czy czegoś w tym stylu. Upadek naprawdę wyglądał koszmarnie. Sprawdziłem szybko czy dziewczę oddycha, czy nie skręciła sobie karku i jednocześnie obserwowałem, czy nadjeżdżający samochód nie zrobi z nas marmolady. Na szczęście przytomna pani za kierownicą zatrzymała się i przyszła pomóc. W międzyczasie spod burzy rozwianych na asfalcie włosów wydobył się dźwięk: „blllllllugggkllaaanmmmm”, a za chwilę: „nicsssss miiiii nieeeeee jesssttt”. I dziewczę zaczęło wstawać rozwiewając przy tym wokół dość wyraźną woń alkoholu. E, tam woń. Bądźmy szczerzy. Waliło od niej niczym z bieszczadzkiej destylarni przed długim weekendem. Sprawdziłem, czy mimo wszystko nie złamała sobie czegoś i odprowadziłem na przystanek. Sama nie wiedziała gdzie idzie, skąd i po co. Juwenalia czy co? Nie wyglądała jednak na wymagającą dalszej interwencji, więc tylko poczekałem, aż zadzwoni do znajomych i pojechaliśmy do metra (tzn. ja z Kasią - nie wymieniłem jej na młodszy model hihi) A, najlepsze jest to, że ta dziewczyna cały czas trzymała telefon. Nawet jak upadała, nie wypuściła go z dłoni. To są priorytety!

W metrze tłok. Wszędzie biegacze. Do depozytów dotarliśmy może nie na ostatnią chwilę ale nie będzie już czasu na porządną rozgrzewkę. To był pierwszy błąd. Przebrałem się i założyłem swoje sprawdzone Brooksy - to jak się okazało był drugi i najpoważniejszy błąd…  Do stref startowych było dość daleko. Musiało wystarczyć tylko trochę truchtu. 

Zanim wystartowaliśmy, jeszcze kilka rozmów ze znajomymi i ruszamy. Ustawiłem się pomiędzy pacemakerami na 3.00 i 3.15. Mój plan, to: się zobaczy. I to był trzeci błąd.

Zaraz po wystrzale porwał mnie tłum. Wydawało się, że biegniemy dość wolno. W zasadzie mocno konwersacyjnie. O to mi chodziło. Pierwszy raz spojrzałem na zegarek na 5 km i zdziwienie: 40 sekund za szybko jeśli chodzi o plan na 3:10. Zwolnić? Biegnie mi się rewelacyjnie jak na razie. Nie zwalniam. I to był błąd czwarty.

Do 10 km biegłem sam. Przede mną oddaliła się grupa na 3.00, za plecami zniknęła ta na 3.15. Sam oczywiście nie oznacza, że nikogo nie było. Byli, tylko jakoś tak nie pasował mi nikt, aby się pod niego podczepić. Później złapałem grupkę chłopaków i postanowiłem z nimi pobiec ile się da, a później przyspieszyć. Aha. Marzenie ściętej głowy. 17 kilometr i się zaczęło. Już nieco wcześniej czułem, że nie stawiam stóp tak jak to miało miejsce na treningach. Coś nie tak z butami. Zaczęła boleć mnie prawa zewnętrzna część goleni. Mocno. Próbowałem odciążyć nogę, co na 20 km spowodowało ból lewego biodra. Na 25 km wiedziałem, że jest po biegu. Co prawda prawa puściła, ale biodro nie dawało pełnego zakresu ruchu. A tu zaczął się po nawrotkce silny wiatr w twarz, grupka mi odjechała i musiałem brać wszystkie podmuchy na siebie. Zdołałem dobiec do jakiegoś 32km i w bezsilnej złości stanąłem. Ból był cholerny. Biegłem już niejeden bieg ultra, zerwałem przyczep, ale takiego „naparzania” jeszcze nie czułem. Do mety dotarłem troszkę idąc, troszkę podbiegając. W zasadzie podbiegałem jedynie ze względu na kibiców, którzy zagrzewali mnie do boju. Na ostatnich dwóch kilometrach było ich naprawdę dużo. Gdyby nie oni, nie wiem, czy nie zszedłbym z trasy. Postanowiłem jedynie, że nie dam się minąć „balonikowi” na 3:15, choćby nie wiem co. Linię mety przekroczyłem z czasem 3:13:34. Kasia narzeka, że nie 3:13:33, ale ja w swoim debiucie nabiegałem 3:33:33, co uważam za ładniejszy wynik.


Po biegu jeszcze dwa razy obszedłem namioty depozytowe, bo w głowie już opracowywałem listę błędów i się zgubiłem. Dopiero w namiocie masaży dotarło do mnie, że zrobiłem życiówkę! Plan minimum wykonany! Tylko jakoś mnie nie cieszył…


Po dziesięciu minutach masażu i wchłonięciu pół litra wody (co jak na mnie jest rekordowo mało, ale dbałem o nawadnianie na każdym punkcie)


 poszedłem szukać Kasi, która nie tylko, że dobiegła w bardzo dobrym czasie, to jeszcze przyniosła wiadomość: Artur Kozłowski zwycięzcą, Heniu Szost drugi!!!! Rewelacja! Nareszcie Warszawa odczarowana!
Jeszcze posiłek regeneracyjny i nie czekając na losowanie nagród wróciliśmy do domu.

A po tych dwóch dniach przemyśleń, mam kilka wniosków.
Przede wszystkim buty. Ja jestem biegaczem neutralnym, z lekką tendencją do supinacji. Moje Pure2 jak się okazało, dedykowane są dla pronatorów, o czym nie wiedziałem aż do wczoraj (kupiłem w jednym ze sklepów biegowych, po konsultacjach ze sprzedawcą). Dlaczego więc w kilku maratonach nie miałem przez nie dolegliwości? Stawiam na zmianę techniki biegu. Po prostu przyspieszyłem, stopa inaczej się przetacza, a i but już się nieco zużył.
Po drugie mimo wszystko dałem się ponieść emocjom i niepotrzebnie piłowałem tempo na początku. A może nie? Może był to „dzień konia”?
Dochodzi brak rozgrzewki i kilka mniej istotnych elementów. Cóż, z perspektywy tych dni, jestem zadowolony. Jest potencjał, jest siła. Płuca nie dały znać o sobie w żadnym momencie biegu. Teraz myślami wybiegam do Rzeźnika Ultra. Na szczęście tam stopa pracuje inaczej, a i buty mam nowe. Tylko czy zdążę je rozbiegać?

Organizacja biegu była bez zarzutu. Brakowało mi tylko jakiegoś banana na mecie. Kibice wspaniali, trasa szybka. Mam nadzieję, że za rok OWM się odbędzie... 

I aby wydźwięk tego wpisu nie był pesymistyczny: JEST ŻYCIÓWKA!!!!!!



PS. Wpis jeszcze uzupełnię o zdjęcia, jak tylko pojawią się.