wtorek, 9 lutego 2016

Jak dobrze zainwestowac 7 złotych? Zimowy Maraton Bieszczadzki

Gdzie ta zima? W Warszawie na pewno nie. No to zapewne ukryła się w Bieszczadach, więc czas jej poszukać.
Prawdę mówiąc, to się jej troszkę naszukałem. Na głównych drogach czarno, na bocznych lekko poprószone białym. Na szczęście na zapomnianych nawet przez zwierzęta duktach znalazłem to czego szukałem.



Tak dla mnie zaczął się Zimowy Maraton Bieszczadzki. Od sobotniej rozgrzewki po śniegu. Chciałem sprawdzić kilka rzeczy. Po pierwsze, temperaturę, po drugie ilość śniegu a po trzecie i najważniejsze - czy moja noga jakoś się trzyma.
Temperatura okazała się wiosenna, śniegu jak na lekarstwo, a noga jak zwykle ostatnio. Szału nie ma, ale też nie jest spuchnięta, więc nie jest źle. Mimo wszystko nie będę ryzykował. Jutro tempo raczej treningowe.

7.20. Cisna. Za chwilę start. Jeszcze tylko poszukiwanie Wasyla, On na pewno zrobi zdjęcie. I zrobił:


Tuz po 7.30 wystartowaliśmy Jak trening, to trening. Zacząłem z Kasią. Tempo 6:30, sprzyjające konwersacji, więc po dwóch kilometrach widząc gromy sypiące się z Jej oczu byłem zmuszony znaleźć inną ofiarę, a co za tym idzie nieco przyspieszyć. 
Kilometr czy dwa dalej zacząłem rozmawiać z chłopakiem z Radomia, okazało się, że będziemy razem ponownie deptać Bieszczady, tym razem w maju. Rozmawialiśmy do pierwszego lekkiego podbiegu. Po pierwszym kroku w górę zrobiłem ziuuuuuuuu, i przejechałem z pięć metrów na szczęście podpierając się rękoma. Lód. Czas na moją "tajną broń". Wyciągnąłem zza gaci nakładki z kolcami (zakupione w Lidlu za 7 złotych jakiś czas temu) i założyłem na buty. Zastanawiałem się, jak długo wytrzymają. O dziwo, wytrzymały w prawie nienaruszonym stanie cały bieg!
Nie tylko ja wpadłem na pomysł zmiany bieżnika. Inni robili to w sposób bardziej definitywny:


Teraz można normalnie biec. Zaraz za szczytem wyprzedziłem Kolegę z Radomia i pobiegłem dalej.
Już kilka razy przekonałem się, że bieganie w zakresie treningowym podczas startu daje możliwość zarówno podziwiania widoków, jak i obserwowania innych biegaczy. Tym razem musiałem skupić się na tej drugiej opcji, bo pogoda nie rozpieszczała. Jak nie wiatr, to deszcz, jak nie deszcz, to jakieś krupy lodowe. W sumie wolałbym mróz i śnieżycę, bo ubrałem się jak na Syberię.
Ale i obserwowanie innych uczestników dawało sporo wrażeń. Bez odpowiedniego obuwia na lód sporo biegaczy zamieniało się w ślizgaczy, zjeżdżaczy, albo nadkładaczy trasy w miejscach, gdzie można było znaleźć nieco przyczepności. A ja dreptałem środkiem postukując obcasami... 


Na punktach się praktycznie nie zatrzymywałem, wyjątkiem był punkt w Karczmie Brzeziniak. Trasa biegu wytyczona była przez jej środek. Na stołach jadło i napoje, a ja złapałem jedynie garstkę rodzynek i wypiłem łyk coli. Chyba wystąpię o zwrot części wpisowego...
Zaraz za karczmą jedyny prawdziwy kawałek trasy, który przypominał bieg górski. Trochę śniegu i ponownie na asfalt. Teraz będzie już tylko w dół.


Tutaj nakładki już były zbędne, ale nie chciało mi się ich zdejmować, bo wciskanie ponownie w gacie mokrych i brudnych jakoś nie przemawiało do mnie. A wyrzucić szkoda. W końcu to 7 złotych... czyli piwko. Jeden z mijanych kolegów powiedział, że jak dobiegałem do niego, to myślał, że baba (przepraszam panie) na szpilkach biegnie. Stukają jak diabli.
Meta zbliżyła się bardzo szybko. Jeszcze tylko ostatni podbieg (i to wcale nie lekki) mający jakieś 500 metrów i już koniec.


Grzane piwko, pomidorówka i truchtam do pokoju. Czas nie powala, ale jak na trening to było dobrze. Wyszło niecałe 44 kilometry w 3:51. No tak, bo ten "maraton" ma około 44 km.
Krótko podsumowując trasę muszę powiedzieć, że ten bieg na pewno nie jest górski. Praktycznie cały czas asfalt lub w najlepszym wypadku żużel, na szczęście w większości pokryty lodem. Trasa dość szybka, nie wymagająca (jak na bieg w górach). Dobre miejsce do zrobienia bazy pod wiosenne starty na płaskim. Podejrzewam, że gdyby zima była nieco bardziej "zimowa" moje odczucia byłyby inne. A tak pozostał niedosyt. Niedosyt zimy.

Źródła zdjęć: Pasja biegania.pl, Jacek Galiński, własne