Oszalałem. Naprawdę. Pomysł
pokonania 240 kilometrów nie może wpaść do głowy osobie w pełni władz
umysłowych. Jednak wpadł. Tak naprawdę był rezultatem niewylosowania mnie do
udziału w UTMB. Nie wylosowali? No to nie! Postanowiłem i tak się styrać na górskich
szlakach, a gdzie jak gdzie, ale w Lądku Zdroju na pewno dostanę to, czego
oczekuję.
Oczywiście do takiego startu
należało się przygotować. Jednak jakoś mi nie było po drodze z długimi
wybieganiami. Jako treningi górskie posłużyły start w Rzeźniku Ultra, gdzie
zszedłem na 123 km i Sudecka 100, również nie ukończona. Ostatni z tych startów
był raczej wycieczką i gdy tylko zaczęło mnie boleć kolano, przerwałem ją.
Ostatnie trzy tygodnie przed
Szczytami planowałem w zasadzie jedynie długie wybiegania. I oczywiście
niewiele wyszło z tych planów. W zasadzie udało mi się zrobić raz 30 km i
cztery razy 20 km. Półtora tygodnia przed startem głównym dopadło mnie zatrucie
pokarmowe, wysoka gorączka i ogólne osłabienie. Start stanął pod znakiem
zapytania. O treningach nie był mowy. Zastąpiłem je… bieganiem na grzyby. Po
prostu wychodziłem z plecaczkiem i truchtając szukałem grzybów. W ten sposób
robiłem 10-15 km zupełnie się nie męcząc. W ostatni poniedziałek w ten sposób
uzbierałem 20 km i reklamówkę podgrzybków.
I tak (nie)przygotowany
pojechałem na zawody.
Siatkę połączeń zaplanowaliśmy
tak, aby przed startem jeszcze nieco odpocząć i coś zjeść. Oczywiście, jak
zwykle większość planów wzięła w łeb.
Po odbiorze pakietów, który poszedł
bardzo sprawnie, Kasia dowiedziała się, że jako wolontariuszka będzie
obsługiwała punkt na 112 km i musi zgłosić się na odprawę. Chwilę Jej
potowarzyszyłem, obserwując wręcz tytaniczną pracę koordynatorów wolontariuszy,
lecz widząc, że do startu zostało raptem dwie godziny musiałem udać się do
hotelu i skompletować ekwipunek. Tutaj doznałem prawie zawału. Nie wziąłem
kabla do ładowania Garmina. Wiązanka niecenzuralnych słów popłynęła w
przestrzeń pustego pokoju. Świadomość na którym kilometrze jestem, bardzo mi
pomaga w czasie biegu, poza tym lubię ten mój „odmierzacz cierpienia”. Trudno,
jakoś to będzie. Na kanapę trafiają po kolei: buty, kije, koszulka, spodenki,
nie zabrakło tym razem Sudokremu i ubrań na zmianę na punkcie w Kudowie Zdroju,
poza tym jakieś batony, żele i inne pierdółki. Wyjmując z przegródki
portfel wypada mała paczuszka, a w niej… kabelek do zegarka! Hurra! Głaz
wielkości Giewontu spadł mi z serca wybijając wielką dziurę w podłodze.
Do startu pozostało 40 minut,
czas spotkać się z Kasią i udać do biura zawodów celem zdeponowania przepaku.
Po drodze będą dwa, ale ja mam zamiar skorzystać tylko z jednego (zwykle wcale
tego nie robię). Do worka trafia cały strój (oprócz butów) oraz Sudokrem i kilka
plastrów a także batony i jeden żel. Nie jest tego wiele, taki minimalista ze
mnie.
O godzinie 17.45 jestem przy
pijalni wody, skąd będziemy ruszać w 240-to kilometrową trasę. Staram się o tym
nie myśleć i raczej skupiać na tu i teraz oraz nadrabiać miną. Dookoła kłębi
się tłumek ultrasów.
Jeden obserwuje drugiego, podgląda sprzęt, sprawdza na ile
stać konkurencję. Wszystko wyjdzie w trasie. Jest nas tu 139 osób. Na
metę dotrze 41. Góry weryfikują oczekiwania.
Godzina 18.00. Start. Jakby na
rozgrzewkę odbywa się po schodkach. Wokół wiwatują kibice, Kasia daje mi
tradycyjnego kopa w cztery litery i już biegniemy. Teraz nie liczy się już nic.
Trzeba przeć do przodu, mimo zmęczenia, bólu, zwątpienia. Nagrodą będzie
satysfakcja z ukończenia, lub ulga związana z zejściem z trasy. Mam nadzieje,
że ja sobie wybiegam tę pierwszą…
Zazwyczaj biegam na tzw. wariata.
Ile fabryka dała aż siły opadną. Tym razem wiedziałem, że o ile na 100 km ta
taktyka się sprawdza, o tyle dystans ponad dwa razy taki wymaga rozwagi.
Zacząłem więc zgodnie z maksymą: „jeśli wydaje ci się, że biegniesz za wolno…
zwolnij”. Pierwszy kilometr poszedł sprawnie. Teraz zaczynają się górki.
Wbiegamy na szlak i pniemy się pod Trojak. Nagle poczułem, że plaster, który
kupiłem w Decathlonie jako mega mocny i który miał służyć do ochrony małego
palca właśnie wybrał wolność i znajduje się w połowie skarpetki. Cóż, trzeba
usiąść i wyciągnąć. Od razu mijający mnie zawodnicy pytają: "czy coś się stało?"
To prawdziwi górale. Nie zostawiają kolegi w potrzebie. Przekonam się o tym
wielokrotnie w tych zawodach. Wpada też do głowy myśl, aby pozbyć się
profilaktycznie plastra z drugiej nogi, ale zostawiam sprawę jak jest. Może
wytrzyma? Nie wytrzymał. Za dosłownie 500 metrów kolejny postój i ściąganie
skarpetki. Mijają mnie kolejni wspinacze…
Ponieważ zrobiłem porządek z
plastrami, nieco przyspieszyłem. Powoli odrabiam zaległości. Szukam swojego
tempa. Pod nogami pojawia się błoto. Nie wspomniałem, że godzinę przed startem,
nad Lądkiem było oberwanie chmury. Potoki deszczu spadały na ziemię
zapowiadając ciężkie warunki w górach. Teraz mieliśmy przekonać się, że błoto
wciąga buty nie tylko w Bieszczadach.
Biegnie mi się dobrze, staram się
nie forsować tempa, a mimo to mijam kolejnych kolegów. Na piątym kilometrze poczułem
nieprzyjemny ucisk w bucie na wysokości wiązania sznurówki. Postanowiłem, że na
punkcie żywieniowym poprawię ten supeł. Pamiętałem co przeżył mój partner w
Biegu Rzeźnika gdy uciskały go sznurówki. Nie chciałem do tego dopuścić.
Niestety – dopuściłem
Około 8 km stopę przeszył mi
rozdzierający ból, aż przykucnąłem. Natychmiast padłem na trawę i zdjąłem buta.
Zauważyłem, że stopa jest trochę poobijana w górnej części, a na dodatek nieco
opuchnięta. Niezły początek! Zawiązałem sznurówki tak, aby węzeł wypadał po
przeciwnej stronie urazu, a sam but był bardzo luźny. Nic więcej nie byłem w
stanie wymyślić. Ruszyłem dalej.
Pogoda był jak marzenie. Niebo
przecinały wesołe obłoki, słońce znaczyło pobliskie wzgórza złotem i lekką
czerwienią. Wokół słychać ptaki a jedynymi dźwiękami naruszającymi ten obraz
były stuki kijków o kamienie i wesołe rozmowy dwóch biegaczy. Byłem pewien, że
te drugie umilkną po kilku godzinach.
Docieram na pierwszy punkt.
Przełęcz Gierałtowska. Zatrzymuję się jedynie, aby napić się izotonika
(okropnie słodki) i nawet nie uzupełniając bukłaka ruszam dalej. Teraz już nie ma żartów. Następny punkt za
22km. Noga boli coraz bardziej. Staram się odsuwać czarne myśli.
Trasa jest niezwykle malownicza,
przebiegamy obok Skałek Trojak, Wbiegamy w Skalne Wrota, zahaczmy nawet o ruiny
zamku Karpień, ale ja mam klapki na oczach i bardziej patrzę pod nogi, niż
napawam się okolicą.
Po drodze mam zjazd energetyczny
mimo, że starałem się zjeść batona robi mi się słabo. Szybko pochłaniam żela i
jestem jak nowonarodzony. Praktycznie cały czas biegnę, idę jedynie pod
najcięższe wzniesienia. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby nie ta noga…
Na punkt docieram o 19.05 muszę na
chwile usiąść i dać nodze nieco odpoczynku. W międzyczasie wolontariusze
uzupełniają mi bidon i przynoszą colę. Tak opiekować się będą nami na każdym
punkcie. Są wspaniali!
Po chwili odpoczynku ruszam dalej
zagryzając zęby z bólu. Przed nami noc, a w jej ciemności czai się najwyższy z
Siedmu Szczytów – Śnieżnik. W drodze na niego kilkukrotnie omal nie zostawiłem
luźno zasznurowanego buta w błocie. To cena za możliwość kontynuowania zawodów.
Mimo to cisnę dość mocno. Mam świadomość, że łatwiej mi się wchodzi
pod górę, niż zbiega. A ja tak lubię zbiegać…
Ciemność nocy rozświetlają
latarki. Ja ustawiłem swoją na dość słabe świecenie, za to szeroką wiązką. Mam nadzieję,
że wystarczy na dwie noce. W blasku pełni księżyca las wygląda niesamowicie.
Wokół słychać zwierzęta. Sowy dopytują, kto zakłóca ich spokój, myszy
popiskując uciekają spod nóg. Trzaskanie gałęzi zdradza większą zwierzynę. A
może to jedynie moja wyobraźnia? Zagłębiam się w swój umysł i zaczynam zbiegać
ze Śnieżnika nie zwracając uwagi na protesty stopy. Nie będzie mi mówiła, kto
tu rządzi!
W Międzygórzu na 47 km jestem po niecałych 5 godzinach. Średnia 10 km/godz. Nieźle. Zjadam 3 tosty z serem. Są przeraźliwie suche, ale dają poczucie sytości. Szybko
wpadam na pomysł, aby jeść je z arbuzem. Smakują wybornie. Do plecaka wpycham
banana i biegnę dalej. Przede mną ostre podejście pod Igliczną. Dała mi
ona nieźle w kość. Dobrze, że wziąłem kije, naprawdę pomagają. Można dzięki nim
nie tylko odciążyć nogi i kręgosłup na podejściach, ale też pomagać sobie przy
przeskakiwaniu przez kałuże czy błoto. Moje kochane kije za 12 zł. Ileż już
kilometrów ze mną przebyły.
Mam cały czas stracha o moje
zjazdy węglowodanowe, więc od czasu do czasu zagryzam batona. Powoli zaczynam
ich mieć dosyć. Aby w ogóle przełknąć, każdy kęs popijam wodą i memłam tą paćkę
całymi minutami w ustach. Ale wiem, że trzeba, że bez tego po 100 km opadnę z
sił. I tak mijają minuty, kwadranse i godziny. W końcu pojawia się Długopole
Zdrój. Tutaj spędzam kilka minut walcząc o chwilę ulgi dla kopyta. Zjadam też
słodką bułkę z rabarbarem i zapijam ją colą. Wypijam jeszcze dwa kubki na zapas
a do plecaka ponownie trafia banan. Następna bułka w łapę i objedzony jak bąk
ruszam na legendarną Jagodną. Dlaczego legendarną? Nie jest może bardzo wysoka,
bo ma 997 m.n.p.m., ale jej profil wygląda jakby odchylał się od pionu. Wyciska ona ze
mnie wszystkie poty. Mięśnie krzyczą o chwile odpoczynku, którego nie mogę im
dać. Na Jagodnej wcinam ryż ze śmietaną i jagodami. Jest 3 nad ranem. Jak świetnie spakują jagody podlane
potem i wysiłkiem!
Z nogą jest naprawdę źle. Czuję,
że opuchlizna zaczyna wylewać się z buta. Na szczęście Cepy trzymają wszystko
na swoim miejscu, ale jednocześnie ich ucisk zwielokrotnia ból. Dobrze, że
zaczyna się rozwidniać. Powoli zarysowują się szczyty. Swoje trele
rozpoczynają ptaki, a mi robi się nieco weselej na duszy. Zaczynam układać plan
na najbliższą przyszłość.
Do tej pory najdłuższym pokonanym
przeze mnie dystansem było 123 km z Biegu Rzeźnika Ultra. Wtedy zszedłem ze
względu na kontuzję. Tym razem postanowiłem powalczyć o każdy dodatkowy
kilometr. Zaplanowałem sobie krótke zadania. Muszę po prostu docierać z punktu
na punkt. Nie będę myślał o następnym odcinku, bo się załamię. Najbardziej
doskwierała mi świadomość, że na razie jestem w doskonałej formie, a kontuzja
może mnie wyeliminować duuużo przed czasem. Myśli skierowałem też do czekającej
na mnie na 112 km wolontariuszki. Tak. Kasia na pewno da mi nieco wsparcia i
wesprze entuzjazmem (albo powie że może zrezygnuję, jak podczas mojego
pierwszego startu w ultra. Hehehe)
Nie ma chyba nic piękniejszego w
górach, niż wschód i zachód słońca. Tym razem natura dała pokaz swoich możliwości.
Powoli wychylające się słońce zza szczytu robiło hipnotyzujące wręcz wrażenie.
Praktycznie wszyscy na trasie zatrzymali się, aby oglądać ten pokaz. Nie mogłem
powstrzymać się, aby zrobić zdjęcie, choć telefon schowany miałem w czeluściach
plecaka. Takie chwile przypominają, dlaczego kocham góry. Często słyszę od
niebiegających znajomych pytania: „Po co ci to? Po co zostawiasz zdrowie na
tych szlakach?”. Gdyby tu byli w tej chwili, wszelkie pytania byłyby zbędne…
Zmęczenie zmęczeniem, a nawyki z ostatnich
treningów pozostają. Wokół piękny las, a w lesie… grzyby. I to jakie! Takiego
prawdziwka widziałem po raz pierwszy w życiu. Waga to "na oko" ponad 2,5 kg!
100 km. Docieram do schroniska –
Masarykowej Chaty. Wyję wręcz z bólu. Ktoś użycza mi schładzacza w spraju. Boję
się zdjąć buta, aby nie zrezygnować. Ponownie zjadam trzy tosty i kilka
kawałków arbuza. Po drodze nie byłem w stanie przełknąć ani kawałka słodkiego
batona. Wracały mi zaraz z przełyku. Muszę postawić na tosty i banany.
Teraz praktycznie cały czas w
dół. Staram się truchtać i jednocześnie omijać korzenie. Każdy taki wystający
kawałek drewna to mój zaciekły wróg. Nie mogę najechać go ogniem i mieczem,
więc staram się przynajmniej na niego nie nadepnąć. W oddali pojawia się widok
budynku a przed nim rozbity namiot. To punkt A7, a na nim Kasia.
Wbiegam tam
aby nie pokazać, jak jest źle. A tu niespodzianka. Kasi nie ma. Co jest?
Pomyliłem miejsca? Siadam nieco zrezygnowany na schodkach i jedząc arbuza
dopytuję czy ktoś widział moją Drugą Połówkę? Sympatyczna koleżanka tłumaczy,
ze wprawdzie nie wie, czy to Kasia, ale jakaś dziewczyna śpi w budynku. Śpi? To
na pewno ona! Proszę o obudzenie jej i za chwilę słyszę jak zaspany Stworek
pyta zdziwiony: „Ty już tu? Co tak szybko?” No kurka! Szczyt motywacji!
Hahaha.
Dobrze, że jest Kasia, jeszcze
lepiej, że ma swój prowiant w postaci buły z serem. Leżąc na ławce i drżąc z
zimna owinięty folią termiczną opowiadam o swoich dolegliwościach. Noga ląduje
wysoko a ja prawie zasypiam. Leżę tak chyba pół godziny po czym zwlekam się i żegnany
kopniakiem wlokę się z całym majdanem wątpliwości dalej.
Przede mną meta biegu
na 130 km. Punkt trudny mentalnie, ale wiem, że nie poprzestanę na nim. Może i
nie ukończę całego B7S, ale dopóki nie dogoni mnie limit na którymś z punktów,
będę napierał dalej. Już dwa razy w tym roku schodziłem z własnej woli z trasy.
Tym razem będzie inaczej!
Na 130 km zameldowałem się po nieco ponad 20 godzinach biegu. Kudowa mnie rozczarowała. Ani jedna osoba którą
mijałem nie zachęciła mnie do dalszego wysiłku. Nikt nie zaklaskał. Mało tego,
kilkukrotnie musiałem zbiegać z chodnika na jezdnię, aby nie staranować
przechodniów spokojnie komentujących moje poczynania. Niewiarygodne, ja tu
wypruwam żyły i daję z siebie wszystko, a oni to olewają! (oczywiście post
factum to rozumiem, ale wtedy fala emocji przelewała się przeze mnie). Złość
dała mi energetycznego kopa. Na metę wbiegłem niczym wiatr… no, może letni zefirek.
Teraz najtrudniejsze. Usiąść,
zjeść coś (a nie ma tu za wiele), przebrać się i zdecydować co dalej. Gdy zdjąłem
buty miałem dla siebie dwie wiadomości. Dobrą i złą. Dobra to taka, że nie
miałem prawie wcale odcisków, nie licząc lekko uszkodzonego małego palca w
prawej nodze – ale to już standard. Zła była taka, że noga lewa oprócz
spuchnięcia, była też zasiniała. Nie wyglądała jakoś bardzo, bardzo źle, ale do
ideału było jej daleko. Powolutku przebrałem się, nasmarowałem w strategicznych
miejscach sudokremem, a od wcześniej poznanej sympatycznej koleżanki otrzymałem
grubą warstwę chłodzącego żelu. O wszyscy przodkowie moi! Jakaż to była ulga
poczuć ten chłód na opuchliźnie!
Ze zdziwieniem przed wyruszeniem
w dalszą drogę - przeszedłem kontrolę wyposażenia. Za brak jakiegokolwiek z
wymaganych regulaminem elementów była naliczana kara czasowa. Ja miałem
wszystko, w odróżnieniu od jednego z trzech prowadzących zawodników, co jak
miało się okazać w końcowym rozrachunku wpłynęło na podział miejsc na podium.
Kilka osób widząc mój stan,
odradzało dalszy bieg. Ale ja się uparłem. Byle dotrzeć do Szczelinca przed
zmierzchem. Opierając się ciężko na kijkach i klnąc w duszy na siebie i swój
upór poczłapałem w znaną mi już trasę. Znaną, bo pokrywa się ona z trasą KBL-a,
na którą zawodnicy wbiegną o 20.00, a którą ja pokonywałem w tamtym roku.
Będę szczery, od tej chwili przemieszczałem
się bardziej głową, niż nogami. Starałem się do tej pory nie myśleć o bólu i
nie wspierać prochami, ale już nie wytrzymywałem. Łyknąłem Ibuprom. Nie jest
to może mega mocny środek, ale jestem przeciwny używaniu takiego wspomagania na
trasie. Przeciwny, ale nie miałem innego wyjścia jeśli chciałem dotrzeć do
Pasterki i zjeść coś ciepłego. Lek na jakiś czas uśmierzył pulsowanie, a ja
powoli piąłem się pod Świni Grzbiet, od czasu do czasu przysiadając na jakimś pieńku. Teraz
walczyłem o każdy kilometr i każdą minutę. Wiedziałem, że będę tracił całą
przewagę czasową z pierwszej części.
Dotarłem do Pasterki i padłem na
przygotowane materace. Za chwilę Czarodziejka Wolontariuszka postawiła przede
mną wielki kubek gorącej herbaty a moment później dymiącą michę makaronu z mięchem.
Ktoś ponownie wsparł mnie schładzaczem. Towarzystwo też było przednie. Wszyscy
weseli, radośni. Może tu zostać do jutra? A może na zawsze? Lubię to miejsce,
kiedyś nawet zdarzyło mi się tu nocować przed Ultramaratonem Gór Stołowych.
Leżałem na miękkim materacu i zagłębiałem się w meandry swojej świadomości. Aż
w końcu dałem sobie kopa i ruszyłem na Szczeliniec. Po to do cholery tu się
przytelepałem, żeby tracić czas na pierdoły?!
Droga na Szczeliniec nie jest
prosta. Idziemy tam tzw. skrótem, a nie osławionymi schodami. Kamienie uciekają
spod nóg, czasem noga się pośliźnie. Prawa noga, lewa noga, prawy kijek, lewy
kijek. I tak setki, tysiące razy. Uważaj na oddech, niech nie przyspiesza,
uważaj na czas, nie idź za wolno, nie pochylaj się za bardzo ale i nie
odchylaj, nie staraj się chronić nogi, bo nie wytrzyma ci przeciwległe kolano,
nie zważaj na ból, on jest tylko wynikiem przekaźnictwa neuronalnego. Nim
zawiaduje mózg. Ty zawiadujesz mózgiem. Ty tu wydajesz rozkazy. Wygrasz!
Przetrwasz!
Szczyt. Na punkcie jedynie woda i
izo. Biorę łyka – okropne. Uzupełniam wodę i zagłębiam się w labirynt skał. Zza
jednego z zakrętów dobiega znajomy głos. Po chwili wyłania się Mirek Bieniecki
z ekipą, zadowolony jak zwykle (poczekaj, dostaniesz w tyłek na biegu jutro!).
Chwilę rozmawiamy i z jego błogosławieństwem kontynuuję przemarsz przez
bajeczny labirynt niesamowitych tworów przyrody. Czy mieszkają tu straszne
stworzenia? A może upiory? Po pokonaniu przeze mnie 148 kilometrów mogą sobie
wsadzić swoją upiorność w dupę. Ja skupiam się na tym, aby nie potknąć na wielu
schodach. Tak mocno wpatruję się w ziemię, że przywaliłem głową o niską powałę
skał. Kur…a, dokładnie to samo co w tamtym roku! Co tam głowa, czy latarka nie
ucierpiała? (założyłem ją w Pasterce, aby później nie tracić czasu) Sprawdzam i
widzę, że świeci. Jest OK.
Teraz ostre zejście w dół.
Najpierw dziesiątki schodów, następnie korzenie i ponownie schody. Mam ich po
dziurki w nosie. Nie mogę zbiegać, bo noga nie pozwala, wiec kuśtykam jak jakiś
kaleka opierając się na kijkach. Trzeba było wziąć kule albo wózek inwalidzki.
Byłoby szybciej! Minęła 20. Za moimi plecami rozpoczął się KBL. Pewnie
najszybsi dogonią mnie za jakieś dwie godziny. Powoli odpływam, zaczynam
zastanawiać się czy nie rozłożyć sobie folii na jakiejś polance i nie przespać
z godzinkę. Nie, nie chce mi się spać i nie jestem bardzo zmęczony. Po prostu
już mi się nie chce walczyć z tym pieprzonym kulasem. Łykam następny Ibuprom.
Wokół zapada noc. Szelesty, krzyki zabijanego zwierzątka, tupoty małych nóżek.
Uwielbiam noc w lesie. Prę do przodu.
Z oddali dobiega szelest
przeradzający się w galop. Czyżby stado bawołów spędzonych z prerii postanowiło
mnie stratować? Nie. To trzech pierwszych zawodników KBL mija mnie pędząc w
dół. Zazdroszczę im tej lekkości i prędkości. Każdy pozdrawia i życzy
powodzenia. Dziękuję wam chłopaki! To naprawdę pomaga.
Na 170 km w Ścinawce Średniej
jestem około 1 w nocy. W zasadzie jeśli chodzi o zmęczenie, to nie potrzebuję,
ale daję się namówić na 45 minut snu pod namiotem. Bardziej chodzi mi o danie
nieco oddechu nodze niż spanie. Zdjęcie buta to duża ulga, jednak już po chwili
żałuję decyzji. Jest mi strasznie zimno, a każda część ciała zaczyna
przypominać o sobie że istnieje, wesoło oznajmiając centralnemu układowi
nerwowemu: „Pamiętasz mnie? Nie? To cię ponapi…dalam!” Spałem może 5-10 minut.
Tylko wyruszyłem latarka zaczyna
migać. Zaraz przejdzie w tryb oszczędzania. A mogłem ją podładować leżąc - kretyn. Teraz
na szczęście jest asfalt, więc podłączyłem akumulator do powerbanka i idę, aby nieco nasycił się energią. Jest mi strasznie zimno, dreszcze wstrząsają ciałem.
Nie zakładam jednak kurtki, bo za chwilę i tak będę ja zdejmował, gdy zacznie
się kolejne podejście.
Biegnę dalej. Paradoksem jest to,
że pod górki biegnę, po prostej truchtam, a z górki wlekę się niemiłosiernie. I
tracę czas, a z nim szanse na ukończenie biegu.
Noc. Bajeczna, czarowna, cicha.
Nawet nie wiem, kiedy mijają
następne kilometry, choć na każdym z nich spędziłem nieco czasu. Noc zlała je w
jeden. Byle do wschodu...
A ten zbliża się wielkimi
krokami. To już drugi podczas tego biegu. Niesamowite… Przez jakiś czas
towarzyszy mi kolega z KBL-a. Dobrze mi się z nim rozmawia, jednak musi
przyspieszyć, a ja przez chwilę idę patrząc jedynie w ścieżkę przesuwającą się
pod moimi nogami. Świt. Wyłączam latarkę i zbiegam po porośniętym trawą zboczu.
Jest miękko i można nareszcie nieco szybciej połykać metry. Gdzie jednak są
taśmy znakujące? Rozglądam się i oczywiście z mozołem zaczynam piąć się tą samą
drogą, którą przybiegłem. Pomyliłem ścieżki. Kilometr lub więcej w plecy…
Ultra…
Punktu na przełęczy Wilczej nie
pamiętam. Wchłonęło go zmęczenie. Natomiast w Bardzie spędzam ponad pół
godziny. Schładzam stopę. Dużo, bardzo dużo jem i przeliczam czas. Wychodzi na
to, że pełznąc tym tempem nie mam szans zdążyć przed limitem na metę. A został
jeszcze maraton. Tak niewiele i tak dużo. Postanawiam położyć wszystko na jedną
kartę. Zdusić ból i biec. Biec, dopóki noga wytrzyma, dopóki ścięgno nie
pęknie.
Dobrze się mówi, jednak od czasu
do czasu muszę siadać na jakimś pieńku czy kamieniu. Cenne minuty upływają.
Teraz w zasadzie nie robię nic innego tylko liczę. Kilometry czas. Czas,
kilometry. Jakże jedne z nich wolno pokonuję, a drugie szybko upływają. Wspinam
się na Kłodzką Górę. Nie jest źle. Pod górkę idzie mi się znośnie. A na dole
przedostatni punkt. Sprawdzam godzinę i doznaję euforii! Mam zapas! Musi się
udać! Nie tracę tu czasu i zasuwam dalej. Głowa mnie wspiera. Psychikę okazuje
się mam jednak mocną!
W Orłowcu mam 2 godziny zapasu
ponad limit a do mety już „tylko 12 kilometrów”. TAK! 12 kilometrów. Teraz
muszę tylko uważać, aby nic się złego nie stało z nogą. Wolno, ale do przodu.
Niedaleko za punktem dogania mnie zawodnik z Ultra 68. Skończył mu się czas.
Idziemy i truchtamy razem. Zagaduje, podtrzymuje na duchu. Idę za nim wpatrując
się w jego buty. Odcinam się od otoczenia …
Po drodze spotkałem jeszcze
Piotrka Dymusa, jechał na rowerze pod górę. Szukał plenerów i światła.
Uwielbiam jego zdjęcia.
Chwilę rozmawiamy i postanawiam już się nigdzie, nawet
na chwilę nie zatrzymywać. Ostatnie 4 kilometry i asfalt. A ja lubię biec po
asfalcie. Stopy protestują, krzyczą, że już dość! Nie klep nami po rozgrzanej
nawierzchni!
Milczcie! Już niedaleko.
Minąłem kilku biegaczy. Jeden z
nich zdjął swoje buty i maszerował w skarpetkach. Niczym w Wielkim marszu Stephena
Kinga - pomyślałem. Marsz straceńców, wariatów. Jestem jednym z nich.
Lądek Zdrój, Lądeczek, Lądunio.
Tutaj wszyscy krzyczą, dopingują. Dają pozytywną energię. Z za zakrętu wyłania
się meta. Jeszcze runda honorowa, kilka schodków i teraz już tylko czysta
radość. Krzyczę ze szczęścia. Zapominam, że jeszcze chwilę temu cierpiałem. Nic
się nie liczy. Zrobiłem to!
Pokonałem siebie i 240 km. Czas: 49:47:04 Prawie dokładnie tyle pokazał mój zegarek!!! Niewiarygodne!
Na mojej szyi zawisł medal, ktoś
podał kubek z napojem, ktoś inny wcisnął w dłoń bluzę finiszera. Po chwili
utonąłem w uścisku Kasi, która myśląc, że umieram jeszcze gdzieś na trasie
zawieruszyła się w sklepie. Urywki zdań, myśli wrażeń. Wszystko przepływa
przeze mnie niczym wodospad. Jedno wiem na pewno. Muszę poczekać chwilę na
kolegę, który towarzyszył mi na ostatnim odcinku. Podziękować.
Teraz szybko do hotelu. Aby nogi
się nie zastały. I pod prysznic. I do łóżka. Spać.
Teraz jest czwartek. Minął tydzień
od startu. Noga boli. Spuchnięta. Chodzić nie mogę. To jedyny ślad po tym
wysiłku. Nie miałem najmniejszych zakwasów, spałem normalnie, nie mniej i nie
więcej niż zwykle. Wspomnienia dotyczące zmęczenia powoli zacierają się.
Pozostaje czysta satysfakcja z dokonanego dzieła. Już nikt nie powie, że nie jestem
ultrasem! A co ważniejsze, sam sobie tego nie powiem! I oczywiście zaczynam
rozmyślać nad przyszłymi planami. A może w przyszłym roku złamać 40 godzin w
B7S? Choć jest tyle innych ciekawych tras na całym świecie… Nie wiem. Mam czas
na plany i przemyślenia. Jedno wiem na pewno. Było pięknie! Jestem ultrasem!
I jeszcze jedno. Bardzo ważne. Dziękuję wszystkim Wolontariuszkom i Wolontariuszom na trasie. Byliście wspaniali. Bez Was ten festiwal straciłby swój wymiar Święta biegania. To między innymi dzięki Wam wielu z nas ukończyło te zawody. Do zobaczenia.
PS.
Podziękowania też należą się koledze z goultra.pl. Uratował mój ślad z zegarka. Jakoś producent nie przewidział, że ktoś na Garminie 610 projektowanym na 8 godzin poleci niemal 50 godzin...
Zdjęcia: Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, Piotr Dymus, Kasia Kossakowska, własne - będę uzupełniał w miarę pojawiania się