Dziewięć
godzin w samolocie, różnica w czasie siedem. Na lotnisku jesteśmy o 6 rano i mamy
nadzieję, że wkrótce wkroczymy do nieznanego nam świata. Jednak wita nas co
innego: ogromna kolejka – stoimy w niej ponad godzinę. Do tego
wkrótce się przyzwyczaimy, wszędzie kwestie bezpieczeństwa są na pierwszym
miejscu. Pamiętać trzeba, że najpierw należy wypełnić żółte karteczki wjazdowe,
z nazwą hotelu włącznie (podobno można wpisać cokolwiek, i tak nikt tego nie
sprawdza), następnie kontrola paszportowa i wizowa, prześwietlanie bagażu
podręcznego i już udajemy się do… pociągu.
Tak, pociągu. Pekińskie lotnisko
jest tak ogromne, że pomiędzy terminalami kursuje kolejka podziemna. Następnie odbiór
bagażu i za chwilę naszym oczom ukazuje się chińska
rzeczywistość. Na razie nie powala na kolana, a jest niestety zwiastunem
wspominanego przeze mnie we wstępie smogu.
W planie mieliśmy najpierw wypakowanie się w hotelu, ale szkoda czasu. Po drodze jest przecież Centrum Olimpijskie ze znanym chyba wszystkim Ptasim Gniazdem. Po prostu musiałem tutaj zrobić fotkę "biegusiową".
Stadion z bliska nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia, za to znajduje się na ogromnym terenie. Bardzo mnie korciło, żeby wyjąć buty biegowe i pozwiedzać. Dowiedziałem się, że stadion na co dzień pełni rolę... magazynu. Z całego miasta zwożą do niego reklamy, barierki i wszelkiego typu dmuchańce wykorzystywane podczas jakże częstych tu uroczystości.
Czas na obiad.
Dla turystów zazwyczaj przygotowywane są tradycyjne miejscowe potrawy. W większości smaczne i oczywiście jedzone pałeczkami. Jedliście kiedyś zupę pałeczkami? Okazuje się, że nie jest to takie trudne. Sekretem jest... siorbanie. O naszym standardzie zachowania się przy stole zapomnijcie, bo wyjdziecie głodni.
I teraz kolej na zabytki. Nie możemy się doczekać. Chińska architektura nie przypomina niczego co możemy zobaczyć u nas. Pojechaliśmy do Świątyni Nieba. Jest to kompleks sakralnych budowli taoistycznych z 1406 roku.
Znajduje się tutaj Pawilon Modlitwy o Urodzaj, Cesarskie Sklepienie Nieba oraz Okrągły Ołtarz, gdzie niegdyś cesarz składał ofiary. Porusza wyobraźnię. Mnie jednak najbardziej zaskoczyło to, co znajduje się tuz obok, a mianowicie park w którym setki ludzi gra w karty i w coś, co nieco przypomina warcaby.
To niesamowite widzieć tak różny od naszego zwyczaj. Chodzi mi o skalę tego zjawiska. Dodatkowo można posłuchać muzyki. Jakże odmiennej od naszej.
Ludzie nie grają tu dla pieniędzy, ale dla siebie i innych. W ogóle, pomimo niskich zarobków Chińczyków, na ulicach Pekinu praktycznie nie widać osób żebrzących, oczywiście zdarzają się, ale biorąc pod uwagę to, że niektórzy zarabiają jednego dolara dziennie, to skala tego zjawiska jest zadziwiająco niska.
A propos ulic. O ile samochody są nowe, o tyle poza nimi można zobaczyć (lub się zderzyć) z tysiącami skuterów, na oko wyglądających na produkt garażowy szwagra.
Większość z nich jest wyposażona w nowoczesny system klimatyzacyjny, który na stałe przytwierdzony do konstrukcji daje poczucie nie tylko komfortu, ale także podnosi jej wartość estetyczną.
I są to skutery elektryczne, poruszające się bezszelestnie. Taki skuter ma wszędzie absolutne pierwszeństwo. Nawet na chodniku czy poruszając się wzdłuż przejścia dla pieszych. W ogóle mam wrażenie, że przeciętny kierowca chiński, pierwsze co sprawdza w swoim pojeździe, to klakson. Im głośniejszy lub bardziej wymyślny, tym lepiej. A najlepiej zamontować sobie syrenę policyjną i światła. Nie widziałem jednak złośliwego trąbienia znanego z naszych ulic. Tutaj klakson służy do sygnalizowania zmiany kierunku jazdy, przeganiania przechodniów czy pozdrawiania się. A że pojazdów są tysiące, to i dźwięki zlewają się w jeden, co powoduje, że mało kto na nie zwraca uwagę. Bardzo szybko się tu odnalazłem, zupełnie przestając zwracać uwagę na kolor światła, czy obecność przejścia dla pieszych.
O dziwo, rowerów jest niewiele, być może ze względu na porę roku i ujemne temperatury.
Dalszym punktem zwiedzania była "uliczka antyków" - Lilichang. Znajdują się tutaj sklepy z przeróżnymi artefaktami oraz przede wszystkim z chińską sztuką kaligrafii. Ponieważ z Chin nie można wywozić antyków (tak tłumaczyłem sobie braki finansowe) szybciutko wskoczyliśmy do zaułku i natychmiast znaleźliśmy się na prawdziwym miejscowym targu, gdzie królowały owoce, tanie przekąski i zgiełk. Uwielbiam tego typu klimaty. Nie zabrakło tez podziwiania rozwiązań technicznych związanych z budownictwem i elektryką.

Ponieważ już się ściemniało, należało zjeść kolację. W tutejszych restauracjach jest możliwość zamówienia świeżego posiłku. Wbrew powszechnej opinii psów nie widziałem na talerzach, choć różnorodność spożywanych produktów robi wrażenie.
A wieczorem oczywiście piwo. Niestety, tak jak się tego spodziewałem, w mniejszych sklepach dostępne sa w zasadzie jedynie lagery i to lagery niewysokiego lotu,
To był intensywny dzień. Czas spać, rano wstaję pozwiedzać na biegowo.