Zbieram się i zbieram, i zebrać
nie mogę. Ale, że za oknem ładna pogoda to przypomniał mi się maraton w Hiszpanii.
To drugi mój start w tym kraju. Rok wcześniej była Malaga, zakończona
spektakularna porażką. Tym razem miało być mocno. Byłem przygotowany, ciężko pracowałem.
Życiówka mnie nie interesowała, ja chciałem MOCNOOOO. I było. Tylko nie tak,
jak się spodziewałem.
W Maladze poległem, ponieważ źle
zaplanowaliśmy wyjazd. Najpierw bardzo wyeksploatowałem się biegając niemal
tydzień po hiszpańskich górach, a później po prostu zabrakło sił. Tym razem
miało być na świeżości. Krótka aklimatyzacja i ogień.
Ogień owszem zaczął się, ale dwa
tygodnie przed wyjazdem wraz z wysoką (ponad 41 stopni) gorączką, która męczyła
mnie przez kilka dni. Były też problemy łagodnie nazywane grypą żołądkową.
Później przyszło przeziębienie, kaszel. Zastanawiałem się nad zrezygnowaniem z
biegu, jednak stanęło na tym, że spróbuję. I spróbowałem.
Dzień przed biegiem
zameldowaliśmy się w nowoczesnym hostelu, gdzie dzieliliśmy pokój z
Koreańczykiem, Włochem i chyba Hiszpanką. Przed południem udało mi się nawet
pobiegać w rewelacyjnie zaprojektowanym parku (o czym w innym wpisie).
Później pojechaliśmy odebrać pakiety.
Szczęka mi opadła. Biuro usytuowane jest w imponującym kompleksie. Naprawdę imponującym.
Połączenie betonu, stali wody i roślin sprawia, że każdy zmysł jest pobudzany. Szkoda,
że mieliśmy tak mało czasu na zwiedzanie.
Co ciekawe, pakiety odbieraliśmy
w kilku turach. Na górze numery, piętro niżej reklamówki z gratisami a na końcu
koszulki. Bardzo ciekawy system wydawania odpowiedniego rozmiaru sprawdzał się doskonale.
Panie po prostu miały napisane długopisami na blacie stołu symbole S,M,L.
Dopiero po odebraniu pakietów
mogliśmy wejść do expo. Ceny nie powalają. Kupiłem jedynie brakujący żel i
obejrzałem jakieś buty. U nas mamy to samo.
Wieczorem zadbałem o nawodnienie
w postaci sporego baniaka wina… Krótkie przygotowania, sprawdzenie trasy, zaplanowanie
dojazdu na start i spać.
Wstaliśmy gdy było jeszcze
ciemno. Spakowaliśmy plecaki, ponieważ już do hostelu nie planowaliśmy wracać i
ze sporym zapasem czasu udaliśmy się na autobus. Planowałem zrobić porządną
rozgrzewkę.
I teraz ostrzeżenie dla
planujących udział w tym biegu. Nie liczcie na komunikację publiczną!!! Na stronie
organizatora wyraźnie jest napisane jakimi autobusami można dojechać w pobliże
startu. Miały kursować dodatkowe pojazdy. I może jeździły, tylko prawdopodobnie
już na pierwszym przystanku były wyładowane po brzegi, więc nie zatrzymywały
się na innych. Widząc, co się dzieje, jako jedyni ruszyliśmy z buta. 4 km. Niby
niedaleko, ale jednak plecaki na cały tydzień zapakowane. Na miejscu byliśmy
pół godziny przed czasem i okazało się, że ruch jest tak beznadziejnie
zaplanowany, ze trzeba jeszcze obejść całe miasteczko, co dało następny kilometr.
A wystarczyło wcześniej postawić strzałkę, którędy iść. Zaczęło się robić
nerwowo. Nie wiem jak inni z przystanku, ale nas nie mijał ani jeden autobus…
Depozyty zorganizowane wzorowo,
za to do stref nie można się dopchać. Rzeka ludzi, kroczek za kroczkiem.
Ogromny plus: dokładna weryfikacja strefy, do której jesteśmy przyporządkowani. Kasia tym razem wybrała start na 10km, więc już się pożegnaliśmy i szukam swojego miejsca. Jeszcze nia zacząłem biec, a już mnie nogi bolą.
Ogromny plus: dokładna weryfikacja strefy, do której jesteśmy przyporządkowani. Kasia tym razem wybrała start na 10km, więc już się pożegnaliśmy i szukam swojego miejsca. Jeszcze nia zacząłem biec, a już mnie nogi bolą.
Jest wcześnie rano, zaczęło mocno
wiać. Zimno. Naprawdę zimno. Zacząłem szczękać zębami. Kiedy start?!
Nareszcie. Powoli ruszamy. Bardzo
powoli. Jeśli chcecie biec na dobry wynik, zaplanujcie pierwszy kilometr jako
rozruch. Jest bardzo wąsko, dwa ostre zakręty, na których nie ma mowy o
bieganiu. Idziemy. Później nieco się rozluźniło.
Wypatruję balonika na 3:10 z
którym planowałem zabrać się do 20km a później przyspieszyć. Nie widzę go. Z
krótkich obliczeń wynika, że jest przede mną jakieś 5 minut. Słabo. Mimo to
postanowiłem gonić. Wiedziałem też, że moja forma po chorobie jest raczej
życzeniowa niż rzeczywista. Plan więc jaki wykiełkował mi w głowie jest moim
planem ulubionym. Pobiegnij na pałę! I tak zrobiłem. Biegłem w miarę luźno, ale
nieco ponad strefą komfortu. Wiedziałem, że nie mam szans na mocny wynik, więc
chciałem zobaczyć kiedy mnie odetnie.
Trasa jest bardzo dobra do
biegania. Taka jak lubię. Kilka zbiegów i podbiegów - ale dynamicznych.
Miejscami przeszkadzał wiatr, a ja nie bardzo miałem się za kim chować, bo goniłem
ten balonik. Chciałem go dopaść i zabrać się z grupą aż do na ile mi starczy
sił.. Cały czas mijałem innych biegaczy. Było też kilku Polaków, z którymi
zawsze zamieniałem kilka słów. Na zegarek nie patrzyłem.
Na 25 km złapałem kolejnych
Polaków. Od nich dowiedziałem się, że balonika na 3:10… nie ma. I nie miało
być. Coś mi się pomyliło. Zaczęliśmy biec razem a ja czułem, że jest niedobrze.
Nic mnie nie bolało, ale byłem cały coraz bardziej osłabiony. Choroba dała znać
o sobie. Moim celem stał się 30 km. Dokładnie na nim musiałem na chwilę skoczyć
w krzaki (a właściwie palmy) i od tej pory już jedynie truchtałem z przerwami
na wodopoje.
Zaczęło mi się mocno kręcić w
głowie, leciałem z nóg. Miałem serdecznie dość. Nie miałem pretensji do siebie.
Wiedziałem, że tak będzie. Wiem też, że wolniejszy bieg by nic nie zmienił.
Chodziło o czas trwania wysiłku, a nie intensywność. Nie poddawałem się, ale
nie chciałem zajechać. Nie miałem siły nawet podziwiać widoków (choć ich na tej
trasie niewiele) jedynie setki kibiców dodawało otuchy. Kilometr przed meta nieco
przyspieszyłem, bo miałem dość oglądania wyprzedzających mnie biegaczy. Na metę
wpadłem z czasem ……… i prawie zemdlałem. Nigdy nie byłem tak osłabiony. Musiałem
usiąść.
Po chwili poszedłem dalej i
otrzymałem największy prowiant pobiegowy w karierze. Dobrze, że zaczęli od
reklamówki, bo nie wiem, jak bym się zabrał. Aż musiałem zrobić zdjęcie tego
wszystkiego!
Teraz szybko przebrać się i gnamy
w stronę metra, bo musimy zdążyć na samolot na Ibizę. Nawet nie ma jak
odpocząć.
To był mój najtrudniejszy maraton
w karierze. Na ostatnich kilometrach naprawdę walczyłem o niestracenie
przytomności. Troszkę czuję niedosyt, bo była szansa na niezły wynik dzięki
dobrze przepracowanemu BPS-owi, ale cóż… Następny maraton będzie już w nowej
kategorii wiekowej. Może wtedy?
A co do biegu. Organizacja przed
zostawia wiele do życzenia, jednaj później jest tylko lepiej, a sam finisz,
oprawa i ludzie wokół to światowy poziom. Trasa jest szybka, temperatura bardzo
dobra (od 7-13 stopni). Dużo kibiców, dobrze zaopatrzone bufety (butelki nie
kubeczki). Będę chciał tu wrócić i się policzyć z tym asfaltem, górkami,
zakrętami, startem i metą. Czuję złość. Sportową złość. Złość, na której będę budował
formę. Walencjo, ja tu jeszcze wrócę!!!