niedziela, 3 stycznia 2016

Panie i Panowie: 萬里長城 - Wanli Changcheng - Wielki Mur Chiński


Od rana mam stan niczym przed łamaniem życiówki w maratonie. Jeśli nikt mnie nie aresztuje, to mam zamiar troszkę pobiegać. Pobiegać po fragmencie Wielkiego Muru Chińskiego.


Strój biegowy spakowany, na nogach moje stare Brooksy, które tu dokonają swojego żywota. Dawały radę na wielu trasach i treningach. I wytrzymały prawie 2000 km. Pewnie dałyby i więcej, ale nie przesadzajmy, mam wrażliwe rozcięgna podeszwowe.

Trzeba by jeszcze podładować akumulatory. Najlepiej kofeiną. Ale kawa w Chinach? Nie wypada. Więc pozostaje tylko jedno. Napar przyrządzany z liści i pąków grupy roślin, nazywanych tą samą nazwą, należących do rodzaju kamelia: HERBATA.
My w Polsce zazwyczaj herbatę kojarzymy z pyłem zamkniętym w papierowych saszetkach, zalewanym na szybko wrzątkiem i bez specjalnego zastanowienia nad tym co robimy. Ot, taki płyn do śniadania czy obiadu. Chińczycy traktują herbatę inaczej. Jest to napój, który towarzyszy im cały dzień. Proces parzenia może nie jest tak skomplikowany i zrutyalizowany jak w Japonii, ale i tak dla nas jest nieco egzotyczny.
Oni naprawdę bardzo lubią gorące napoje. Na ulicach nie dziwi widok ludzi popijających niemal wrzącą wodę z termosów.



Według jednej z legend, początki herbaty sięgają 2737 roku p.n.e., w którym to cesarz Shennong przechadzał się po ogrodach z czajnikiem i popijał gorącą wodę. Wtem, do naczynia wpadł przypadkowo mały listek z rosnącego tu krzewu, nieoczekiwanie zabarwił wodę i roztoczył po okolicy przyjemny aromat. W ten sposób cesarz  zaparzył pierwszy napar z liści herbaty.
Zaparzmy i my.


Herbata czarna, zielona, biała, żółta, pu-erh czy ulung. Nikt jej tak nie zaparzy, jak doświadczona herbaciarka. Wszystko tu jest ważne: temperatura, czas, naczynie, a nawet nastrój i otoczenie. A sam efekt wizualny zadowoli również gusta artystyczne.


Nie jestem fanem herbaty, ale ta naprawdę mi smakowała. Do Polski na pewno pojedzie jaśminowa.

Pokrzepiony teiną (ten sam związek co kofeina w kawie), nie mogłem się doczekać cegieł... A dokładniej widoku milionów cegieł ustawionych jedna na drugiej. I jedna obok drugiej. Cegieł tworzących mur. Legendarny Chiński Mur.
Chiński Mur to zbiorcza nazwa systemów obronnych składających się z zapór naturalnych, sieci fortów i wież obserwacyjnych oraz murów obronnych z ubitej ziemi, murowanych lub kamiennych, osłaniających północne Chiny przed najazdami ludów z Wielkiego Stepu. Tradycyjnie przyjmuje się, że Wielki Mur rozciągał się od Shanhaiguan (nad zatoką Liaodong) do Jiayuguan w górach Nan Shan na długości ok. 2400 km (za Wikipedia).
2400 km muru zbudowanych ludzkimi rękoma. Przedłuuuugaśny. I zaraz go zobaczę. (Nawiasem mówiąc, budowla ta nie jest widoczna z kosmosu gołym okiem, ale o tym chyba się nie przekonam osobiście).
Najlepiej zachowany fragment udostępniony jest do zwiedzania w miejscowości Badaling - północnym przedmieściu Pekinu. Właśnie tam jedziemy.
Great Wall of China Marathon - to było jedno z moich marzeń startowych. 42195 metrów po Murze. Wyleczyłem się z tego. Ale po kolei.


Przebiegający przez Badaling odcinek Wielkiego Muru położony jest na wysokości ponad 1000 m n.p.m. i strzeże przełęczy Juyongguan. Wzniesiono go za panowania dynastii Ming, około 1505 roku. W XX wieku został on gruntownie odrestaurowany, a w 1957 roku był pierwszym odcinkiem udostępnionym turystom. Obecnie co roku odwiedza go ponad 100 milionów osób. Na szczęście teraz jest poza sezonem i mam nadzieję, że da się tu jakoś przecisnąć.
Wejście na mur usytuowane jest prawie pośrodku fragmentu turystycznego. W lewo podobno odcinek bardziej stromy, w prawo nieco dłuższy, ale łatwiejszy. Nie przyjechałem tu na łatwiznę, a niestety czasu nie wystarczy na przebiegnięcie całości. Chcę przecież również nacieszyć się tym miejscem z Moją Drugą Połówką, która tym razem nie dała namówić się na pocenie.
Mały rekonesans i czas na przebranie w strój biegowy.


Dystans krótki, to i rozgrzewki nie zrobiłem. Mała sesja fotograficzna i ruszyłem z kopyta. Wbiegałem na 49 piętro budynku, to te kilka schodków nie zrobi na mnie wrażenia. Doprawdy?

 

Po pierwszych stu metrach zweryfikowałem swoje założenia. Na murze był... lód. Buty nie trzymały, a podejścia okazały się bardzo strome. I nie wszędzie są schody. Trochę podbiegając, trochę podciągając się na poręczach i jednocześnie mijając nielicznych na szczęście turystów parłem do przodu. Pot zaczął zalewać mi czoło, a płuca charczały: "dlaczego się nie rozgrzałeś głupolu?" Nie zwalniałem, bo było mi wstyd przed samym sobą. Ponadto mijani Chińczycy zaczęli mnie dopingować. Jak w prawdziwym biegu, z tym, że ten był tylko mój. Dobiegłem do końca udostępnionego fragmentu i pognałem z powrotem. Po chwili zrobiłem niemalże szpagat na ślizgawce, co wykorzystali "kibice", robiąc sobie ze mną fotki. Pewnie jeszcze przez kilka dni będą sobie pokazywać zdjęcia jakiegoś wariata w rajtuzach pocącego się i z wielkim "bananem" na twarzy.

  

Bieganie zakończyłem z  trzema kilometrami na Garminie. Niby niewiele, a doszedłem niemalże do HRMax. Przebrałem się w wieży strażniczej ponownie wzbudzając zainteresowanie i usatysfakcjonowany ruszyłem już spokojnie na drugą część muru.


Yhym. Tu też smog. To on tak dał mi "po płucach".
A dlaczego wyleczyłem się z maratonu? Po pierwsze, już biegłem po Murze. Po drugie, przekonałem się, że ten bieg będzie niekończącym wspinaniem po schodach, a co za tym idzie wpatrywaniem się pod nogi, lub co bardziej prawdopodobne - w pupę poprzedzającego biegacza (jeszcze pół biedy, jeśli będzie to biegaczka). Może się mylę, ale podejrzewam, że 42 kilometry może być nieco monotonne. Wolę góry, gdzie kamienie uciekają spod nóg a w dole szumi strumień. Wolę też asfalt, na którym walczę o każdą sekundę ze sobą nie zwracając uwagi na otoczenie. Ale to ja. Nie mówię, że każdy tak musi mieć.
Druga strona muru okazała się rzeczywiście mniej wymagająca, już nieoblodzona i nie tak stroma. Za to turystów zatrzęsienie. Nie byłoby mowy o bieganiu. Dobrze wybrałem.

Dalszą część dnia poświęciliśmy na odwiedzenie kolejnego niesamowitego miejsca: Míng Chao Shísanlíng - Trzynastu Grobów Dynastii Ming -  kompleksu nekropolii obejmujących obszar około 40 km². Pochowanych jest tu  13 spośród 16 cesarzy dynastii Ming. Większą część kompleksu zniszczono w 1644 roku, podczas powstania Li Zichenga. W chwili obecnej jedynie trzy groby są odrestaurowane i dostępne dla zwiedzających: Changling, Dingling i Zhaolin.
Na teren nekropolii najlepiej wejść Wielką Czerwoną Bramą - Dahongmen - za którą znajduje się  Pawilon Steli - Beiting - z umieszczoną wewnątrz tablicą pamiątkową na grzbiecie kamiennego żółwia, wielkiego żółwia.


Mam słabość do żółwi, więc zrobiłem zbliżenie.


Od Wielkiej Czerwonej Bramy do grobowców można pójść siedmiokilometrową, rytualną drogą, zwaną drogą duchów (shendao). Jej kilkusetmetrowy odcinek za Pawilonem Steli ozdobiony jest po bokach ustawionymi w 12 par posągami zwierząt, zarówno realnych (słonie, wielbłądy, konie), jak i mitycznych. Połowa z nich stoi, połowa klęczy - odpoczywa. Po dwunastu godzinach zamienią się rolami, dzięki czemu całą dobę będą mogły chronić grobowce.


Niestety, jakaś "mądra głowa" umieściła nad drogą kamery, niemal całkowicie psując klimat tego miejsca.
Dalej udajemy się do grobowca cesarza Yongle i jego żony Xu Shi, nazywanego Changling. To największy z grobowców.


Ta budowla to Wieża Steli - Minglou. Za nią wznosi się wzgórze, pod którym ukryty jest grobowiec cesarza. Grobowiec w górze. Do tej pory nie zbadany. Ciekawe co ciekawego będzie miał w przyszłości do opowiedzenia archeologom jego mieszkaniec.
A oto i on.


Siedzi dumnie wpatrując się w poddanych. Jego domem jest Ling’endian - Pawilon Stałych Łask. Nadal składa się tu ofiary (oczywiście bezkrwawe, raczej w formie drobnego banknotu). Dookoła kolumny z sandałowego drewna (niestety oszpecone pleksiglasowymi osłonami) dopełniają obrazu powagi i przepychu. 
Zostawiamy cesarza jego myślom i powoli wracamy, po drodze kolejny raz zastanawiając się, gdzie kończy się strefa zgniotu tych małych, bezszelestnych rumaków szos.


Na pożegnanie z Pekinem jeszcze słynna Kaczka po Pekińsku.


Raczej przypomina sajgonkę niż naszą pieczoną kaczkę. I trzeba ją zawinąć sobie samemu. Mnie na kolana nie powaliło. Choć patrząc na to, co dostaliśmy następnego dnia jako śniadanie w hotelu, to jednak był rarytas. Poniżej owo śniadanie wyjazdowe.


I to już koniec wyjazdu. Jeszcze ponowna wizyta na lotnisku, tym razem w miarę szybka odprawa i po dwóch godzinach lotu (różnica czasu) wracam do kraju. I w zasadzie tyle.
No, może nie wszystko. Będzie jeszcze jeden wpis. Z przemyśleniami, ciekawostkami i cenami. Dla podróżujących w tamte strony.