O Biegu Rzeźnika słyszał prawie każdy, nawet spoza światka biegowego. Dlaczego jest już kultowy? Bo się różni. Nie długością, nie przewyższeniami, nawet nie miejscem. Cała różnica polega na bieganiu w parach. Nie ma znaczenia płeć, ma być dwie osoby.
Regulamin jasno mówi: "Zawodnicy z jednej drużyny nie mogą oddalać się od siebie na trasie biegu.
Powstanie odległości między zawodnikami większej niż 100m lub
pojawienie się na punkcie kontrolnym w pojedynkę będzie skutkowało
natychmiastową dyskwalifikacją drużyny. Zapowiadamy także kontrole lotne
par na trasie Biegu."
Trasa ma 78 km i biegnie przez "Czerwony szlak bieszczadzki z Komańczy do Ustrzyk Górnych: Komańcza (ok.
8 km „asfaltem”) – Duszatyn (ok. 480m n.p.m.), a dalej czerwonym
szlakiem: Chryszczata (997) – przełęcz Żebrak (816) – Wołosań (1071) –
m. Cisna (ok. 550) – Małe Jasło (1102) – Jasło (1153) – Okraglik (1101) –
Fereczata (1102) – „droga Mirka” – m. Smerek (560) – Smerek (1222) –
Przeł. M. Orłowicza (1078) – Połonina Wetlińska (1253) – m. Berehy Górne
(740) – Połonina Caryńska (1297) – m. Ustrzyki Górne (ok. 640)". Dla chętnych na wersję Hard Core dodatkowo fragment czerwonego szlaku z Ustrzyków Górnych przez przełącz nad Tarnicą do Wołosatego.
Więc co dziwnego w bieganiu parami? Ano to, że przez co najmniej 78 kilometrów jesteśmy "skazani" na siebie. Normalnie w biegu zazwyczaj jak zaczyna boleć, to rozmawiasz sam ze sobą, możesz zwolnić i nikt poza tobą nie ma o to pretensji. Tutaj tak nie ma. Wiesz, że umówiłeś się na konkretny wynik i nie chcesz współbiegacza zawieść. Słyszałem opowieści, jak to po Rzeźniku dotychczasowi kumple przestawali się do siebie odzywać na pewien czas. Uwierzcie, na ultramaratonach wychodzą z ludzi wszystkie słabości.
A ja tym razem pełniłem rolę plecaka. W sensie byłem troszkę kulą u nogi. Ale po kolei.
W Rzeźniku nie jest łatwo już od momentu zapisów. Po pierwsze dość wysoka cena (550zł od drużyny), po drugie brak miejsc. O udziale decyduje losowanie. Można zwiększyć nieco swoje szanse biorąc udział w innych biegach, o czym można przeczytać w regulaminie.
Moim partnerem miał zostać Krzysiek, którego znam od początku mojej przygody z bieganiem. Biega szybciej ode mnie, ale nie na tyle, abym się czuł jak z innej ligi. Stworzyliśmy drużynę, nazwaliśmy "Łyse Pały" (dzięki Natalia) i czekaliśmy na wyniki.
Początkowo nie udało się, ale po wręczeniu koperty korekcie wyników, pobiegliśmy z listy organizatorów.
Przygotowywaliśmy się do biegu osobno, ponieważ mieszkamy w różnych miejscach kraju. Wykonaliśmy jedną konsultację telefoniczną, która brzmiała mniej więcej tak: "No, i jak tam? Dobrze, trochę biegam. Aha, ja też". To "trochę" to w moim przypadku realizowanie planu pod maraton, czyli ok 70-80 km tygodniowo. Nie powala na kolana w kontekście ultra.
Na Rzeź pojechałem jak zwykle z Kasią, która zapisała się na Rzeźniczka - krótszą wersję biegu. Trasę zaplanowaliśmy na trzy etapy. Pierwszy do Rzeszowa, gdzie zaplanowaliśmy przerwę regeneracyjną, drugi do Cisnej po odbiór pakietów i trzeci pod Baligród, gdzie mieliśmy noclegi.
W Rzeszowie byliśmy około godziny 24, sprzyjającej regeneracji,
którą kontynuowaliśmy dnia następnego.
W Cisnej byliśmy na tyle wcześnie, że nie nawet załapaliśmy się na odprawę, która była raczej pro forma. Ogromny tłum ludzi, słabe nagłośnienie, brak ciekawszych informacji o trasie. Ale nie po to przecież tu przyjechaliśmy. Zabraliśmy rzeczy i pojechaliśmy na kwatery, którymi okazało się gospodarstwo agroturystyczne składające się z domku i stodoły. Całe wyłącznie dla nas.
Już wieczorem zaczęliśmy przygotowywać sprzęt i rozpakowywać pakiety startowe. Wszystko było. Koszulki, ulotki jakieś pierdółki. Tylko numerów nie ma. Jak to NIE MA NUMERÓW??? Bez nich nie ma możliwości wystartowania. Nie odebraliśmy? Zgubiliśmy? Szybki telefon do Mirka (organizatora) i już wiemy. Numery zostały w biurze na stole. Trzeba jakoś odebrać. Teraz juz późno, więc przed biegiem. Ale przed startem org ma inne rzeczy do roboty niż noszenie przy sobie numerów zapominalskich. Umówiliśmy się, że nasze zguby będą zostawione w samochodzie przy starcie. I jak sie okazało oczywiście tam były, dumnie zatknięte za wycieraczkę :)
Przed biegiem udało się złapać krótką drzemkę. Pobudka o 1.00, toaleta i zjedzenie bułki z dżemem oraz słodka kawa. Jeszcze podwózka do Baligrodu i stamtąd autokarem podstawionym przez organizatora na start w Komańczy.
Tutaj już było czuć typowa atmosferę biegu. Wszędzie błyskały latarki, grała Wiewiórka na Drzewie, trwało ostatnie sprawdzanie sprzętu i co najważniejsze: szukanie toalet lub - co popularniejsze - jakichś krzaczorów.
Na starcie ogromny tłok. Co chwila słyszymy hasło: "do tyłu". Nie mieścimy się wszyscy w strefie. I wybija 3.00. Wystrzał. Ruszamy. Powolutku, najpierw przez miasteczko, następnie około 2 kilometry asfaltu i wchłania na ciemność, teraz pod górkę. Tu nie ma mowy o biegu. Zbyt tłoczno. Dobrze, że na pierwszą część trasy nie wolno zabierać kijków, zapewne niejedna osoba skończyła by z wydłubanym okiem.
Dalej spokojnie, staramy się trzymać tempo i jak najmniej rozmawiać. Idzie nieźle. Zbiegi, podbiegi. Kilometry uciekają. Rozwidnia się, już bez problemu można wyszukiwać miejsce na postawienie stopy. Latarki niepotrzebne. Za to można chłonąć widoki, które gdzieniegdzie na szczytach odsłania poranna mgła. Nie zatrzymujemy się jednak. Napieramy. Naszym celem jest Hardcore, czyli 100 km. Potrzebujemy punktów do UTMB. Około 30 km mam kryzys. Zaczyna coś się dziać w okolicach biodra. Przechodzę w marsz.. Mam stresa czy dam radę, ale przecież nie mogę zawieść Krzyśka, jemu też zależy na punktach. Byle do Cisnej, tam na przepaku czekają kijki. Jest. To już 32 kilometr. Cztery godziny biegu. Lecimy dalej, ale jest coraz gorzej. Zwalniam coraz bardziej. Źle się czuję. Krzysiek czeka, uspokaja. Taki kompan to skarb, tym bardziej że jego z kolei zaczyna uwierać but.
Zbliżamy sie do następnego punktu: Smerek. Zaczynam przeliczać trasę i czas. Warunkiem ruszenia na dłuższą jest dobiegnięcie na metę krótszej w czasie poniżej 12 godzin, czas zamknięcia obu tras: zachód słońca o 19. Z wyliczeń zmęczonej już głowy wychodzi, że nie zdążymy. Informuję Krzyśka. Zgadza się ze mną, że nie ma co gnać. Biorę proszek przeciwbólowy (jestem przeciwny ich używaniu w czasie biegu) i zaczynamy podejście, za którym czeka jeszcze jeden przepak i Połonina Caryńska.
Tutaj już widoki chłoniemy pełną piersią. Czasami idziemy, robimy fotki.
A czasem udajemy, że nam się spieszy. W końcu to wyścig.
Kompletnie przestałam kontrolować czas. Nawet na mecie jedynie wyłączyłem zegarek. Hardcore i tak nie był w naszym zasięgu.
Jeszcze chwila dla reporterów i w zasadzie niezbyt zmęczeni (oczywiście jak na taki dystans) usiedliśmy w autokarze w drogę powrotną. Tutaj telefon do naszych Połówek i od razu opieprz. "Dlaczego nie biegniecie dalej?" "Bo zabrakło nam czasu" "Jak to? Przecież jest jeszcze sporo czasu!". Okazało się, że wszystko źle policzyłem. Pomimo zwalniania, stawania i robienia fotek, na mecie byliśmy w czasie 11:47:11. Mogliśmy biec na Hardcora. Cóż, już nie było szansy na naprawę pomyłki. Trzeba będzie przebiec jeszcze jakąś dodatkową setkę w tym roku.
W takim razie czas zacząć regenerację.
I krótkie podsumowanie. Oczywiście pozostał niedosyt, ale to dobrze. Zawsze to lepsze niż przesyt. Ultra się dopiero uczę. Musze poprawić odżywianie. Nie wszystko mi pasuje podczas biegu. Problemem są niektóre batony, a żele dostarczają energię na zbyt krótki czas. Co do trasy to jest niezbyt wymagająca i podczas takiej pogody dość łatwa technicznie. Są odcinki płaskie i szybkie zbiegi. Jest jeden minus. Na fali popularności w zawodach bierze udział bardzo duża ilość zawodników. Trochę to przypomina bieg w parku, gdzie na każdym kroku spotyka się biegaczy. Większą "intymność" mam w Lesie Kabackim w Warszawie. Co do organizacji to nie mam uwag. Świetnie zorganizowane punkty, dobrze oznaczona trasa. Kibice i transport.
Na koniec chcę podziękować Krzyśkowi za jego wsparcie i sportową postawę. Mam nadzieję, że UTMB też będziemy biegli razem.
Fragmenty regulaminu zaczerpnięte z http://www.biegrzeznika.pl/bieg-rzeznika/regulamin-xii-biegu-rzeznika-oraz-biegu-rzeznika-hardcore/
Piwna stopka:
Rzeszów - kolejny raz na rynku. Obowiązkowo odwiedźcie Stary Browar Rzeszowski. mają genialną AIPĘ ryżową, inne piwa też wyśmienite. Warto zamówić deskę piwa plus piwo sezonowe. Najlepiej kilka razy :) Obok jest knajpka w której można zakupić piwa z innych browarów. Generalnie w Rzeszowie jest gdzie pójść na piwko. Ale o tym przy innej okazji.
Po biegu serwowano również piwo Rzeźnik z browaru Ursa Maior. Styl: Aga's Special Ultra Runner :) O smaku nie będę pisał. Przebiegniecie, to spróbujecie :)