Tym razem byłem nieprzygotowany
do biegu w górach. Zazwyczaj zanim wystartowałem w takich zawodach miałem w
nogach przynajmniej dwa wyjazdy w miejsca, w których nogi mogły nieco przyzwyczaić
się do zmiennego wysiłku mięśni. Od stycznia jednak treningi nastawione były na
szybkość nie na długość. Dało to życiówkę
zarówno
na 5 km jak i w maratonie, dlatego czułem się dość mocno pomimo kontuzji „złapanej” na królewskim dystansie.
Trasa Rzeźnika Ultra ma 140 km. Z jednej strony dużo, z drugiej mam
już kilka biegów za sobą, które wydają się trudniejsze technicznie. Dam radę.
Trochę niepokoju wywołały u mnie informacje, że są kłopoty z organizacją biegu.
Dowiedziałem się o tym dwa tygodnie przed startem, więc chyba to wystarczający
czas na ugodę z Parkiem Narodowym?
Tydzień przed planowanym wyjazdem
coś się we mnie spierniczyło. We wtorek wyszedłem na trening i… musiałem
skończyć po pięciu kilometrach truchtu. Na drugi dzień zaplanowane 25 km. Dałem
radę przebiec siedem i musiałem spacerkiem wrócić do domu. Niby nic mi nie
było, oddech w normie, nic nie boli, a biec się nie dało, miałem wrażenie, że
zaraz zemdleję. Teraz to już naprawdę byłem w strachu. Może odpuścić wyjazd?
Postanowiłem jednak pojechać, a odpuścić wszystkie treningi. Wyprawa więc na dużym niepokoju. Czy
dam radę?
Dzień przed wyjazdem gruchnęła
wieść: bieg ma kłopoty! Na pewno nie pobiegniemy zaplanowaną trasą. Połonin nie
będzie. Najlepsze jest to, że w ogóle nie wiadomo, co gdzie i kiedy. Totalna
„bezinformacja”. Heh, ja w zasadzie lubię takie wypady na wariata, więc nie
będę bił piany czyja to wina, bardziej OTK Rzeźnik, czy Parku. Wystarczająca
fala złych emocji przelała się poprzez fora internetowe abym ja dodawał swoja
kroplę.
Do Cisnej wybraliśmy się we
czterech, więc droga przebiegła błyskawicznie, umilana dyskusjami o biegach,
planach startowych, a przede wszystkim na śledzeniu doniesień o nowej trasie.
Na miejscu byliśmy wieczorem, zatem plan był prosty. Kolacja i w kimono.
Oczywiście nic z tego nie wyszło. Bo jak tu nie zawitać do Siekierezady na
piwo? Razem z Marcinem poszliśmy na „chwilkę”.
A tam tylko długie rozmowy o bieganiu.
Przy okazji z godzinę pogadaliśmy
z Mirkiem Bienieckim, który pokazał nam inna stronę medalu związanego z konfliktem z
wicedyrektorem Parku. Ale o tym ciiiiii.
Summa summarum usnęliśmy około
drugiej, co poskutkowało słodkim lenistwem w dniu następnym.
W piątek nic nie robiliśmy,
oprócz małego spaceru (chciałem zobaczyć, czy Cisna wygląda tak samo jak w styczniu) gadania, spania i odebrania pakietów, które bardzo sprawnie zostały nam
przekazane przez przemiłe wolontariuszki.
Pomimo sporej kolejki było to
naprawdę szybko.
O 21.00 odprawa. Na szczęście
kwaterę mieliśmy 500 metrów od startu, więc wybraliśmy się na ostatnią chwilę.
Ja jak zwykle. Idę sobie w kierunku orlika, mijam bramę i zaczynam zastanawiać
się: „co ci wszyscy ludzie tachają w tych wielkich workach?” I olśnienie… nie
wziąłem rzeczy na przepaki. Ech… Kilometr rozgrzewki… To jeszcze nic. W tamtym
roku na Rzeźniku nie wzięliśmy numerów z biura zawodów i musieliśmy prosić
Mirka, aby zostawił je nam gdzieś na starcie. Standard.
Po odprawie jeszcze chwilę
porozmawiałem z Jackiem Gardenerem – twórcą nowej trasy – rozbawił mnie
zupełnie poważnym stwierdzeniem rzuconym przyciszonym głosem: „mam nadzieję, że
za bardzo się nie pogubicie”. Coooo? Ja się pogubię? Oczywiście, że tak. Co to
za ultra bez dodatkowych kilometrów? Jak pomyślałem, tak zrobiłem jak się
okazało.
A to nowa trasa:
Na starcie stanęło około 400
osób. Tutaj trzeba wyjaśnić, że Rzeźnik Ultra to dwa biegi. Jeden na 100 km,
drugi na 140. Osoby biegnące na 100 nie mogą pobiec na 140, ale ci ze 140, mogą
dobiec do 100 i przerwać. I być klasyfikowani jakby biegli na 100. Dodatkowo ci
ze 140 mogą zejść na 122km lub 130km i być klasyfikowani zarówno na 100km, ja i
na 140, tyle że na dystansie, jaki rzeczywiście przebiegli. Skomplikowane i bez
sensu? Ja uważam, że tak. Ale to nie ja układam regulamin.
Atmosfera przedstartowa
wyśmienita. Czołówki powoli zaczynają świecić. Widać narastające napięcie. W tle
grają bębny. Zaraz powinien rozlegnąć się wystrzał z flinty. Ruszamy.
Na początku jak to w biegu. Każdy
chce zrobić sobie jak najwięcej miejsca, zająć jak najlepszą pozycje przed
podejściem. Jeden woli z przodu, inny z tyłu. Stawka nieco się rozciąga na
asfalcie. Ja trzymam się swojej taktyki. Nie za szybko, ale też nie truchtam.
Kompletnie nie wiem, co zgotuje mi organizm. Zbiegamy na utwardzoną drogę i
zaczyna się podejście, Najpierw na Małe Jasło, później na Jasło. Od 10 km to
już prawdziwe góry. Na razie jestem zadowolony z dwóch rzeczy. Po pierwsze
latarka. Nowiutka Petzl Neo którą dostałem w prezencie. Mimo, że nie nastawiona
na maksymalną moc, to i tak mam wrażenie, że widzę każdy najmniejszy kamień w
odległości kilkunastu metrów. Na zbiegach to ważne. Po drugie buty. Mam na
nogach prawie nowe Peregriny (tak, wiem że damskie!!!), zrobiłem w nich trzy treningi, ale musiałem
wybrać właśnie je, bo moje Cascadie zmasakrowały mi stopy na treningu. Teraz
jest wszystko prawie ok. Czuję, że stopa lekko „chodzi” w bucie, ale wolę
zaryzykować otarcie pięty, niż znane mi zbyt mocne ściśnięcie stopy gdy
opuchnie.
Natomiast zaczyna się dziać coś
złego. Opadam z sił. Bez powodu. Na pewno nie jest za szybko. Tempo mocno
konwersacyjne, nogi nie bolą. Po prostu powtórka z treningów. I nie mogę nic
przełknąć. Mamlam batona kilka minut i nie jestem w stanie zmusić się do
wprowadzenia go dalej niż paszcza. Zaczyna mi wyciekać na brodę… Wszyscy mnie
wyprzedzają a u mnie narasta frustracja. Kilka razy zatrzymuję się. Nie mam
siły. W głowie różne myśli. Byle do pierwszego punktu, tam zdecyduje, czy zejść z
trasy. Człapię, schodzę z drogi szybszym zawodnikom. Tak źle jeszcze nigdy nie
było. K…a, nie poddam się, choćbym miał paść, to będę walczył o dotarcie na
limit do każdego punktu, do jakiego zdołam się dotelepać! Na siedemnastym
kilometrze punkt. Mam około 45 minut zapasu. Piję łyk coli i idę dalej. Na
jednym ze zbiegów około 25 km mija mnie kolega pytając: „a co ty tutaj robisz?”
Tak, wiem. Powinienem być kilka kilometrów dalej. Nagle ogarnęła mnie
wściekłość. Taka prawdziwa, ale nie ukierunkowana na nic. Zacząłem zbiegać. Tak
jak lubię. Na łeb na szyję! Bez zastanawiania się, bez asekurowania. Minuta,
dwie, pięć. Koledzy zbiegają z drogi, robią miejsce. I coś się odblokowało!
Nareszcie mogę biec!!! Zjadłem batona, popiłem wodą i… zjadłem jeszcze jednego.
Hurrrrrraaa! Na podbiegach było też mocno. Wiedziałem, że to nie potrwa zbyt
długo, ale chciałem wykorzystać swoją szansę… I się zesrało.
Dwie godziny przed świtem
wysiadła mi latarka. Najpierw przeszła w stan oszczędzania energii, a później
padła. Podłączyłem baterię do powerbanka, wskaźnik pokazuje, że jest niemal
pełna. Ale nie daje zasilania. Na szczęście jest pełnia. Ogromny Łysy sączy nie
swoje światło poprzez gałęzie na ścieżkę. Na równym daje się nawet dość
komfortowo biec, jednak na zbiegach mocno się asekuruję. Leży sporo niewielkich
gałęzi, które widać dosłownie na krok naprzód. Gdzieś tu tracę po raz kolejny
paznokieć…
Na domiar złego urywam smoczek od
bukłaka. Wiedzieliście, że jest w nim sprężynka? Ja teraz wiem. Prawie
udławiłem się tym cholerstwem. Od tej pory walka z dystansem połączona będzie z
walką o każdy łyk wody. Ahoj przygodo! K…wa!
Jakoś udało się przeżyć do
wschodu słońca. Teraz już byłem pewien, że dotrę przynajmniej na 71 km. Około
50 km zatrzymuje się na ryż z jabłkiem. Nie jest zbyt ciepły, ale skoro daję
radę go zjeść, to nie ma co wybrzydzać Na przepaku zostawiam niepotrzebną
latarkę, ładuję do plecaka kilka batonów i ruszam dalej. Pary starczyło do
około 70 km. Dalej już raczej stabilizuję tempo. Punkt miał być na 71, był na
około 74. Ja po drodze jeszcze dwa razy zabłądziłem.
Raz pobiegłem za grupą,
która po jakimś czasie zawróciła, za drugim to ja pociągnąłem za sobą kilka
osób, dokładając nie tylko trochę metrów, ale tez niezłe podejście pod
wzniesienie. Nie zdziwiło mnie to. Na KBL-u zgubiłem się na… asfalcie. Takie
uroki ultra. W końcu co za różnica, czy przebiegniesz 100, czy 105 km? Reszta
biegaczy też raczej z uśmiechami komentowała oznaczenia trasy.
Najważniejsze, że wiedziałem
jedno. Ukończę 100 km. Dalej nie dam rady, ale 100 ukończę.
Na 92 km ostatni
punkt przed metą. Zaczął się upał. Napełniłem bukłak nazbyt optymistycznie do
połowy i w drogę. Teraz już tylko asfalt. I upał. Wspomniałem o upale? No
właśnie. Podczas walenia stopami o asfalt cztery razy przekraczaliśmy rzekę.
Woda miejscami po kolana. Lodowata. Za pierwszym razem było przyjemnie, ale później bieg
w mokrych, ciężkich butach po asfalcie. I tak raz, za razem. Co woda wyleciała, to ponownie
do rzeki. Brrrr.
Na metę dotarłem w czasie 16godz
44min. Obsługująca punkt wolontariuszka zapytała: „biegniesz dalej, czy kończysz
tutaj?” Oczywiście już dawno miałem przygotowana odpowiedź o ukończeniu, wiec wypaliłem: „mogę ci powiedzieć za chwilę?” Co jest? Chyba sam nie wiem co
gadam! Usiadłem na jedynym w okolicy krzesełku i poprosiłem o kilka duszonych
ziemniaków. Delektowałem się ukończonym biegiem.
I wtedy przyplątał się mój
osobisty diabeł stróż. Ten, co mnie zazwyczaj w tyłek widłami kłuje i mówi:
„biegnij, biegnij… będzie fajnie”. Tym razem przybrał formę Mirka Bienieckiego.
Przylazł do mnie i namawia: „to już niedaleko, przejdziesz sobie. Oj, nie
marudź. Idź, idź”. Jako, że z asertywnością w takich przypadkach u mnie
kiepsko, a i z siłą nieczystą zadzierać nie warto, wiec pomaszerowałem (hahaha,
raczej pokuśtykałem) po rzeczy z przepaku, zmieniłem koszulkę, poinformowałem
Monikę o decyzji i ruszyłem dalej, w myślach spisując testament.
Dalsza droga, to był mój pierwszy
prawdziwy sprawdzian woli. Po dwóch kilometrach równego, zaczęło się podejście.
Tam zostawiłem resztki sił. Postanowiłem zawrócić, w związku z czym oczywiście
polazłem dalej. Ten kawałek do punktu na 122 kilometrze na profilu wygląda
na płaski. Nie pokazuje jednak poprzewracanych drzew i strumieni, które
wyżłobiły kilkumetrowe wąwozy o niemal pionowych ścianach. Zaczęły odzywać się
u mnie wszystkie poprzednie kontuzje. Dwa razy ponownie zgubiłem szlak. Teraz
już wiedziałem na 100%. Udział w tych zawodach kończy się dla mnie na 122 km.
Niesamowite jest to, jak przy takim zmęczeniu emocje wyłażą na wierzch. Łzy
płynęły mi po policzkach, a serce biło niewspółmiernie szybko do wkładanego
wysiłku. Nie czułem się komfortowo delikatnie rzecz ujmując.
W pewnym momencie zupełnie się zgubiłem i usiadłem oczekując kogoś,
kto zna drogę. Po 10 minutach dotarła do mnie dziewczyna z chłopakiem. Jak się
później okazało, była to jedyna kobieta, która ruszyła na trasę 140 km.
Ostatnie 5 km pokonałem obserwując, jak powoli oddalają się ode mnie. Na punkt
dotarłem z zapasem około 40 minut. Teraz jednak rozsądek wziął górę. Czułem, że z
prawą nogą naprawdę nie jest dobrze. Choć obsługa punktu namawiała mnie do
dalszego biegu, zrezygnowałem. Teraz uważam to za bardzo dobrą decyzję. Wtedy
zresztą też.
123 km do najdłuższy dystans, który do tej pory pokonałem. Biorąc
pod uwagę trudność biegu oraz mój stan przed nim, jestem wręcz zachwycony. I
pozostają oczywiście nierozliczone sprawy z Rzeźnikiem za rok.
Na mojej mecie wspaniale
zaopiekowali się mną ludzie z B4SPORT, włącznie z dostarczeniem mnie prywatnym
samochodem na metę w Cisnej, gdzie otrzymałem medal za 100km. Dziękuję!
I w zasadzie tyle o biegu. Biegu bardzo trudnym technicznie, z dużą ilością zbiegów i podbiegów, błotkiem, wodą, asfaltem i wiatrołomami. Wspaniałym biegu!
Jeszcze tylko chciałbym podziękować wszystkim, którzy uczestniczyli w tym
wydarzeniu. Zarówno współbiegaczom, za wyborowe towarzystwo, chłopakom z
wesołego samochodu (a szczególnie Marcinowi, który pomimo zmęczenia sprawnie
dowiózł nas do domu) za długie rozmowy o wszystkim i przede wszystkim
wolontariuszom. Jesteście najlepsi!
A teraz nieco odpoczynku, trochę
treningu i… a to się zobaczy! (bo diabełek ostrzy widły...)
P.S.
W domu okazało się, że z Rzeźnika przywiozłem pamiątkę:
Po konsultacjach internetowych doszliśmy do wniosku, ze jest to ni mniej, ni więcej a Dzik. Dzik Rzeźnicki!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz