poniedziałek, 6 czerwca 2016

Bieg Rzeźnika Ultra (prawie) ukończony




  Tym razem byłem nieprzygotowany do biegu w górach. Zazwyczaj zanim wystartowałem w takich zawodach miałem w nogach przynajmniej dwa wyjazdy w miejsca, w których nogi mogły nieco przyzwyczaić się do zmiennego wysiłku mięśni. Od stycznia jednak treningi nastawione były na szybkość nie na długość. Dało to życiówkę  na długość. Dało to życiówke zarówno na 5 km jak i w maratonie, dlatego czułem się dość mocno pomimo kontuzji „złapanej” na królewskim dystansie.

Trasa Rzeźnika Ultra ma 140 km. Z jednej strony dużo, z drugiej mam już kilka biegów za sobą, które wydają się trudniejsze technicznie. Dam radę. Trochę niepokoju wywołały u mnie informacje, że są kłopoty z organizacją biegu. Dowiedziałem się o tym dwa tygodnie przed startem, więc chyba to wystarczający czas na ugodę z Parkiem Narodowym?

Tydzień przed planowanym wyjazdem coś się we mnie spierniczyło. We wtorek wyszedłem na trening i… musiałem skończyć po pięciu kilometrach truchtu. Na drugi dzień zaplanowane 25 km. Dałem radę przebiec siedem i musiałem spacerkiem wrócić do domu. Niby nic mi nie było, oddech w normie, nic nie boli, a biec się nie dało, miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Teraz to już naprawdę byłem w strachu. Może odpuścić wyjazd? Postanowiłem jednak pojechać, a odpuścić wszystkie treningi. Wyprawa więc na dużym niepokoju. Czy dam radę?

Dzień przed wyjazdem gruchnęła wieść: bieg ma kłopoty! Na pewno nie pobiegniemy zaplanowaną trasą. Połonin nie będzie. Najlepsze jest to, że w ogóle nie wiadomo, co gdzie i kiedy. Totalna „bezinformacja”. Heh, ja w zasadzie lubię takie wypady na wariata, więc nie będę bił piany czyja to wina, bardziej OTK Rzeźnik, czy Parku. Wystarczająca fala złych emocji przelała się poprzez fora internetowe abym ja dodawał swoja kroplę.

Do Cisnej wybraliśmy się we czterech, więc droga przebiegła błyskawicznie, umilana dyskusjami o biegach, planach startowych, a przede wszystkim na śledzeniu doniesień o nowej trasie. Na miejscu byliśmy wieczorem, zatem plan był prosty. Kolacja i w kimono. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Bo jak tu nie zawitać do Siekierezady na piwo? Razem z Marcinem poszliśmy na „chwilkę”.  A tam tylko długie rozmowy o bieganiu. 


Przy okazji z godzinę pogadaliśmy z Mirkiem Bienieckim, który pokazał nam inna stronę medalu związanego z konfliktem z wicedyrektorem Parku. Ale o tym ciiiiii.
Summa summarum usnęliśmy około drugiej, co poskutkowało słodkim lenistwem w dniu następnym.

  
 
 W piątek nic nie robiliśmy, oprócz małego spaceru (chciałem zobaczyć, czy Cisna wygląda tak samo jak w styczniu) gadania, spania i odebrania pakietów, które bardzo sprawnie zostały nam przekazane przez przemiłe wolontariuszki.

 

Pomimo sporej kolejki było to naprawdę szybko.

 
O 21.00 odprawa. Na szczęście kwaterę mieliśmy 500 metrów od startu, więc wybraliśmy się na ostatnią chwilę. Ja jak zwykle. Idę sobie w kierunku orlika, mijam bramę i zaczynam zastanawiać się: „co ci wszyscy ludzie tachają w tych wielkich workach?” I olśnienie… nie wziąłem rzeczy na przepaki. Ech… Kilometr rozgrzewki… To jeszcze nic. W tamtym roku na Rzeźniku nie wzięliśmy numerów z biura zawodów i musieliśmy prosić Mirka, aby zostawił je nam gdzieś na starcie. Standard.
Po odprawie jeszcze chwilę porozmawiałem z Jackiem Gardenerem – twórcą nowej trasy – rozbawił mnie zupełnie poważnym stwierdzeniem rzuconym przyciszonym głosem: „mam nadzieję, że za bardzo się nie pogubicie”. Coooo? Ja się pogubię? Oczywiście, że tak. Co to za ultra bez dodatkowych kilometrów? Jak pomyślałem, tak zrobiłem jak się okazało.

A to nowa trasa:

 

Na starcie stanęło około 400 osób. Tutaj trzeba wyjaśnić, że Rzeźnik Ultra to dwa biegi. Jeden na 100 km, drugi na 140. Osoby biegnące na 100 nie mogą pobiec na 140, ale ci ze 140, mogą dobiec do 100 i przerwać. I być klasyfikowani jakby biegli na 100. Dodatkowo ci ze 140 mogą zejść na 122km lub 130km i być klasyfikowani zarówno na 100km, ja i na 140, tyle że na dystansie, jaki rzeczywiście przebiegli. Skomplikowane i bez sensu? Ja uważam, że tak. Ale to nie ja układam regulamin.


Atmosfera przedstartowa wyśmienita. Czołówki powoli zaczynają świecić. Widać narastające napięcie. W tle grają bębny. Zaraz powinien rozlegnąć się wystrzał z flinty. Ruszamy.

Na początku jak to w biegu. Każdy chce zrobić sobie jak najwięcej miejsca, zająć jak najlepszą pozycje przed podejściem. Jeden woli z przodu, inny z tyłu. Stawka nieco się rozciąga na asfalcie. Ja trzymam się swojej taktyki. Nie za szybko, ale też nie truchtam. Kompletnie nie wiem, co zgotuje mi organizm. Zbiegamy na utwardzoną drogę i zaczyna się podejście, Najpierw na Małe Jasło, później na Jasło. Od 10 km to już prawdziwe góry. Na razie jestem zadowolony z dwóch rzeczy. Po pierwsze latarka. Nowiutka Petzl Neo którą dostałem w prezencie. Mimo, że nie nastawiona na maksymalną moc, to i tak mam wrażenie, że widzę każdy najmniejszy kamień w odległości kilkunastu metrów. Na zbiegach to ważne. Po drugie buty. Mam na nogach prawie nowe Peregriny (tak, wiem że damskie!!!), zrobiłem w nich trzy treningi, ale musiałem wybrać właśnie je, bo moje Cascadie zmasakrowały mi stopy na treningu. Teraz jest wszystko prawie ok. Czuję, że stopa lekko „chodzi” w bucie, ale wolę zaryzykować otarcie pięty, niż znane mi zbyt mocne ściśnięcie stopy gdy opuchnie.

Natomiast zaczyna się dziać coś złego. Opadam z sił. Bez powodu. Na pewno nie jest za szybko. Tempo mocno konwersacyjne, nogi nie bolą. Po prostu powtórka z treningów. I nie mogę nic przełknąć. Mamlam batona kilka minut i nie jestem w stanie zmusić się do wprowadzenia go dalej niż paszcza. Zaczyna mi wyciekać na brodę… Wszyscy mnie wyprzedzają a u mnie narasta frustracja. Kilka razy zatrzymuję się. Nie mam siły. W głowie różne myśli. Byle do pierwszego punktu, tam zdecyduje, czy zejść z trasy. Człapię, schodzę z drogi szybszym zawodnikom. Tak źle jeszcze nigdy nie było. K…a, nie poddam się, choćbym miał paść, to będę walczył o dotarcie na limit do każdego punktu, do jakiego zdołam się dotelepać! Na siedemnastym kilometrze punkt. Mam około 45 minut zapasu. Piję łyk coli i idę dalej. Na jednym ze zbiegów około 25 km mija mnie kolega pytając: „a co ty tutaj robisz?” Tak, wiem. Powinienem być kilka kilometrów dalej. Nagle ogarnęła mnie wściekłość. Taka prawdziwa, ale nie ukierunkowana na nic. Zacząłem zbiegać. Tak jak lubię. Na łeb na szyję! Bez zastanawiania się, bez asekurowania. Minuta, dwie, pięć. Koledzy zbiegają z drogi, robią miejsce. I coś się odblokowało! Nareszcie mogę biec!!! Zjadłem batona, popiłem wodą i… zjadłem jeszcze jednego. Hurrrrrraaa! Na podbiegach było też mocno. Wiedziałem, że to nie potrwa zbyt długo, ale chciałem wykorzystać swoją szansę… I się zesrało.

Dwie godziny przed świtem wysiadła mi latarka. Najpierw przeszła w stan oszczędzania energii, a później padła. Podłączyłem baterię do powerbanka, wskaźnik pokazuje, że jest niemal pełna. Ale nie daje zasilania. Na szczęście jest pełnia. Ogromny Łysy sączy nie swoje światło poprzez gałęzie na ścieżkę. Na równym daje się nawet dość komfortowo biec, jednak na zbiegach mocno się asekuruję. Leży sporo niewielkich gałęzi, które widać dosłownie na krok naprzód. Gdzieś tu tracę po raz kolejny paznokieć…
Na domiar złego urywam smoczek od bukłaka. Wiedzieliście, że jest w nim sprężynka? Ja teraz wiem. Prawie udławiłem się tym cholerstwem. Od tej pory walka z dystansem połączona będzie z walką o każdy łyk wody. Ahoj przygodo! K…wa!

Jakoś udało się przeżyć do wschodu słońca. Teraz już byłem pewien, że dotrę przynajmniej na 71 km. Około 50 km zatrzymuje się na ryż z jabłkiem. Nie jest zbyt ciepły, ale skoro daję radę go zjeść, to nie ma co wybrzydzać Na przepaku zostawiam niepotrzebną latarkę, ładuję do plecaka kilka batonów i ruszam dalej. Pary starczyło do około 70 km. Dalej już raczej stabilizuję tempo. Punkt miał być na 71, był na około 74. Ja po drodze jeszcze dwa razy zabłądziłem. 

 
Raz pobiegłem za grupą, która po jakimś czasie zawróciła, za drugim to ja pociągnąłem za sobą kilka osób, dokładając nie tylko trochę metrów, ale tez niezłe podejście pod wzniesienie. Nie zdziwiło mnie to. Na KBL-u zgubiłem się na… asfalcie. Takie uroki ultra. W końcu co za różnica, czy przebiegniesz 100, czy 105 km? Reszta biegaczy też raczej z uśmiechami komentowała oznaczenia trasy.
Najważniejsze, że wiedziałem jedno. Ukończę 100 km. Dalej nie dam rady, ale 100 ukończę. 

Na 92 km ostatni punkt przed metą. Zaczął się upał. Napełniłem bukłak nazbyt optymistycznie do połowy i w drogę. Teraz już tylko asfalt. I upał. Wspomniałem o upale? No właśnie. Podczas walenia stopami o asfalt cztery razy przekraczaliśmy rzekę. 



Woda miejscami po kolana. Lodowata. Za pierwszym razem było przyjemnie, ale później bieg w mokrych, ciężkich butach po asfalcie. I tak raz, za razem. Co woda wyleciała, to ponownie do rzeki. Brrrr.
Na metę dotarłem w czasie 16godz 44min. Obsługująca punkt wolontariuszka zapytała: „biegniesz dalej, czy kończysz tutaj?” Oczywiście już dawno miałem przygotowana odpowiedź o ukończeniu, wiec wypaliłem: „mogę ci powiedzieć za chwilę?” Co jest? Chyba sam nie wiem co gadam! Usiadłem na jedynym w okolicy krzesełku i poprosiłem o kilka duszonych ziemniaków. Delektowałem się ukończonym biegiem.

I wtedy przyplątał się mój osobisty diabeł stróż. Ten, co mnie zazwyczaj w tyłek widłami kłuje i mówi: „biegnij, biegnij… będzie fajnie”. Tym razem przybrał formę Mirka Bienieckiego. Przylazł do mnie i namawia: „to już niedaleko, przejdziesz sobie. Oj, nie marudź. Idź, idź”. Jako, że z asertywnością w takich przypadkach u mnie kiepsko, a i z siłą nieczystą zadzierać nie warto, wiec pomaszerowałem (hahaha, raczej pokuśtykałem) po rzeczy z przepaku, zmieniłem koszulkę, poinformowałem Monikę o decyzji i ruszyłem dalej, w myślach spisując testament.

Dalsza droga, to był mój pierwszy prawdziwy sprawdzian woli. Po dwóch kilometrach równego, zaczęło się podejście. Tam zostawiłem resztki sił. Postanowiłem zawrócić, w związku z czym oczywiście polazłem dalej. Ten kawałek do punktu na 122 kilometrze na profilu wygląda na płaski. Nie pokazuje jednak poprzewracanych drzew i strumieni, które wyżłobiły kilkumetrowe wąwozy o niemal pionowych ścianach. Zaczęły odzywać się u mnie wszystkie poprzednie kontuzje. Dwa razy ponownie zgubiłem szlak. Teraz już wiedziałem na 100%. Udział w tych zawodach kończy się dla mnie na 122 km. Niesamowite jest to, jak przy takim zmęczeniu emocje wyłażą na wierzch. Łzy płynęły mi po policzkach, a serce biło niewspółmiernie szybko do wkładanego wysiłku. Nie czułem się komfortowo delikatnie rzecz ujmując.

 
W pewnym momencie zupełnie się zgubiłem i usiadłem oczekując kogoś, kto zna drogę. Po 10 minutach dotarła do mnie dziewczyna z chłopakiem. Jak się później okazało, była to jedyna kobieta, która ruszyła na trasę 140 km. Ostatnie 5 km pokonałem obserwując, jak powoli oddalają się ode mnie. Na punkt dotarłem z zapasem około 40 minut. Teraz jednak rozsądek wziął górę. Czułem, że z prawą nogą naprawdę nie jest dobrze. Choć obsługa punktu namawiała mnie do dalszego biegu, zrezygnowałem. Teraz uważam to za bardzo dobrą decyzję. Wtedy zresztą też.


123 km do najdłuższy dystans, który do tej pory pokonałem. Biorąc pod uwagę trudność biegu oraz mój stan przed nim, jestem wręcz zachwycony. I pozostają oczywiście nierozliczone sprawy z Rzeźnikiem za rok.
Na mojej mecie wspaniale zaopiekowali się mną ludzie z B4SPORT, włącznie z dostarczeniem mnie prywatnym samochodem na metę w Cisnej, gdzie otrzymałem medal za 100km. Dziękuję!

I w zasadzie tyle o biegu. Biegu bardzo trudnym technicznie, z dużą ilością zbiegów i podbiegów, błotkiem, wodą, asfaltem i wiatrołomami. Wspaniałym biegu!

Jeszcze tylko chciałbym podziękować wszystkim, którzy uczestniczyli w tym wydarzeniu. Zarówno współbiegaczom, za wyborowe towarzystwo, chłopakom z wesołego samochodu (a szczególnie Marcinowi, który pomimo zmęczenia sprawnie dowiózł nas do domu) za długie rozmowy o wszystkim i przede wszystkim wolontariuszom. Jesteście najlepsi!
A teraz nieco odpoczynku, trochę treningu i… a to się zobaczy! (bo diabełek ostrzy widły...)

P.S.

W domu okazało się, że z Rzeźnika przywiozłem pamiątkę:


 Po konsultacjach internetowych doszliśmy do wniosku, ze jest to ni mniej, ni więcej a Dzik. Dzik Rzeźnicki!!!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz