poniedziałek, 29 lutego 2016

Poland! Malta Marathon


Właśnie lecimy na Maltę. Samolot prawie po brzegi wypełniony pasażerami. Już na lotnisku w oczy rzucały się plecaki z zarysami upchniętych w nich butów biegowych... A może to tylko moja wyobraźnia? Na pewno biegacze są. Świadczą o tym jednak plecaki. Ciekawe dlaczego większość z nich ma napis Roma Maraton? Widziałem także nasz Orlen.


Moje z tych biegów zostały w szafie - czekają na swoją kolej. Dzisiaj wystarcza mi jako "podręczny" - przyjaciel z biegów górskich - Kalenji. Będzie mam nadzieję w tym wyjeździe w użyciu.
Na lotnisku mała niespodzianka. Darmowy Magazyn Olimpijski. Poczytam i czas szybciej minie. O bieganiu wprawdzie chyba nic nie ma, ale za to sporo jest o szczypiorniaku.


A w zasadzie po co na Maltę? Ano między innymi na długi trening. Taki 42km. Vodafone Malta Marathon. Dla mnie to ma być jedynie bieg w tempie treningowym. Jeszcze do końca nie wygrzebalem się z kontuzji i nie chcę się przeciążać. Jak będę zmuszony przejść do marszu to mam to wkalkulowane w strategię. Następnym powodem są klify. Na Gozo. Nieco już je poznałem podczas poprzedniego pobytu, ale oczywiście pozostał niedosyt. Czas go zniwelować.
Po przylocie nie wytrzymaliśmy i poszliśmy poszukać jakiegoś stworzonka. Kiedyś właśnie na Malcie znalazłem sympatycznego kameleona... a papuga zeżarła mi ulubioną czapkę.
Tym razem użarł mnie krab.


Człowiek sobie spokojnie spaceruje,  a tu ni z tego ni z owego wyrazi jakiś mały i pyta o godzinę. Pokazałem mu Garmina, a ten gówniarz woła większego i chcą mi palca obciąć jak zegarka nie oddam.


Na szczęście znam niezawodny chwyt (nauczyłem się go oglądając Akademię Pana Kleksa) i obezwładniłem opryszka.
Teraz trzeba zadbać o ciało. Na kolację zamiast makaronu na talerz poszedł jakiś obrzydliwy hamburger. Jeszcze odbiór pakietów (za duża bawełniana koszulka i ulotka).


I szybko do łóżka. Jutro rano pobudka.
Maraton o nietypowej godzinie, bo o 7.30. Na start jedziemy o 6.00 autobusami orgów. Trochę jak na np. Rzeźniku.


Na miejscu  (Mdina) mamy ponad godzinę. Zaczęło mocno wiać. Zapowiada się trudny bieg.
Godzinkę zwiedzaliśmy senne stare miasto. Na ulicach głównie biegacze tak jak my próbujący zabić czas a przede wszystkim nieco się rozgrzać.


Co chwilę spotykamy Polaków. Nawet przypadkiem przysiedliśmy się do ekipy z Radomia. Za tydzień będziemy wspólnie biec Kaziki, a z jedną z koleżanek jak się okazało będę dzielić trudy bieszczadzkiego szlaku.
Jak świat jest malutki przekonałem się tuż przed startem, kiedy słysząc znajomy głos w tłumie rozpoznałem kolegę, z którym prowadziłem grupę na maratonie w Łodzi.


Nareszcie start. Może się troszkę rozgrzejemy? Ja założyłem, że pierwsze dwa kilometry biegnę z Kasią. Powoli staje się to nową świecą tradycją. Co chwilę widzimy Naszych.


Zdecydowanie jesteśmy jedną z najliczniejszych nacji na biegu. Zapisało się około 100 osób, czyli praktycznie co szósty zawodnik to Polak!
Droga prowadzi mocno w dół. Wiatr wieje a słońce powoli zaczyna przygrzewać. Przyspieszam. Wiem, że teraz przez dłuższy czas będę wyprzedzał innych. Jeszcze dwa kilometry luzu i się zaczyna. Podbieg. I oczywiście wiatr w twarz. Nie jakaś tam bryza łagodnie otwierająca spocone ciało, a regularna wichurka. Biegnę szybciej od innych,  więc nie ma za kogo się schować. I tak pozostanie do końca. Mijamy miasteczka, biegniemy przy ambasadzie amerykańskiej, gora-doł, dół-góra, w prawo, w lewo, a wiatr zawsze w twarz. Miejscami mam wrażenie, że przy wyższym podniesieniu nogi cofam się zamiast przesuwać do przodu. A i słońce zaczęło swoją destrukcyjną robotę. Na szczęście na punktach wody pod dostatkiem. Podają małe buteleczki, akurat wystarczające aby pół wypić a pół wylać na głowę. W trzech miejscach był też izotonik, a w kilku gąbki.


W jednym pojawiły się pomarańcze. Dobrze,  że miałem swoje żele, bo chyba bym zgłodniał.
Trasa nie oferuje cudnych widoków. Biegamy w ruchu ulicznym, czasem między samochodami. Przecinamy parkingi, czasem mijamy jakiś park. Nie ma czym się zachwycać. Wszędzie budynki w kolorze piasku. Czasem trafi się ciekawsza panorama:


Do 35 kilometra biegnę, później zgodnie z założeniem czasem przechodzę w marsz. Trochę to nudne, ale trzeba trzymać się planu. Dodatkowo otarł mnie but. Widzę jak krew czasem zostawia czerwony ślad na asfalcie...
Na końcówce troszkę przyspieszyłem i wśród oklasków kibiców przekroczyłem metę. Niewiele ponad 3:30. Idealnie.


Teraz jeszcze dobrze zaopatrzony bufet, gdzie czekając na Kasię objadłem się makaronu, ryżu na ostro, lodów, opiłem zimnym Nesqickiem i uzupełniłem płyny.
Odebrałem depozyt, który dojechał ze startu samochodami sponsora.


I pozostało oklaskiwać pozostałych. Przy okazji przekonałem się jakie żniwo zebrała trudna trasa. Karetki kursowały co kilka minut. Ratownicy nie nadążali biegać z noszami. Kilka osób zemdlało dosłownie kilkanaście metrów przed metą. Niestety, jeden z brytyjskich zawodników zmarł...


Dla mnie Malta Maraton to bieg bez większych, godnych odnotowania wydarzeń. Może na szczęście? Na ścianie wyląduje bardzo ładny medal, a ja powoli myślami wybiegam do kwietnia. Jeszcze jednak pobiegam tu, na Malcie. I oczywiście na Gozo. Nie będzie odpoczynku!


P.S. Chyba bardziej męczące od biegu było popełnienie tego wpisu za pomocą telefonu...