Godzina 23.30. Wpadam do domu z wyjazdu na Sudecką 100. Coś mi do łba strzeliło i postanowiłem pojechać rano z Kasią do Kielc. Autokar mamy o 6, więc wstać trzeba o 5. Jeszcze muszę się przepakować, wykąpać, zjeść kolację i podładować zegarek - a jak się uda to i zdrzemnąć. Kolejność jest nieistotna. Najistotniejsze to wywalić na taras przepocone ubrania z poprzedniego startu. Trudno, najwyżej zdechną od ich zapachu okoliczne zwierzaki.
Udało się! Jest rano a ja złapałem kilka godzin snu i planuję jeszcze przespać całą drogę do Kielc. Prognoza pogody jest ciekawa. Najpierw rano upał, a później zapowiadane są bardzo silne burze. W końcu to góry. Niewielkie, ale jednak.
Na dworcu w Kielcach jesteśmy chwilę po planowanym czasie. Ja szczęśliwy, bo spało się wyśmienicie. Teraz musimy dostać się na stadion. Czasu mało, a ja nawet nie jestem zapisany. Biuro zawodów zgodnie z regulaminem było czynne do 8.30, a tu już po 9.30, start o 10.00. Zaczynam mieć wątpliwości czy w ogóle pobiegnę, bo do stadionu jeszcze dwa kilometry z buta.
Gazuuuu!. Prawie biegniemy, gdy od strony jezdni dobiega gromkie: "może was podwieźć?" To kierowca jadący w tym samym celu co my, widząc nasz pośpiech zaofiarował pomoc. Bądź szczęśliwy w życiu Biegaczu! Dziękujemy Ci za podwózkę! Swoją drogą niejednokrotnie przekonałem się, że Polacy sa wspaniałymi ludźmi - wbrew opinii, którą sami sobie wmawiamy.
Na stadionie jesteśmy 15 minut przed startem, podbiegam zdyszany do sympatycznych pań z obsługi i dowiaduję się, że nie ma już nawet mowy o zapisach. Jak to? 500 km jechałem na darmo? NIE! Szybko wyszukuję Organizatorkę i płaczliwym tonem oznajmuję, że ja MUSZĘ! Że dwa poprzednie biegi biegłem i następne też planuję, że tu jest tak fajnie. I co? I da się! Udało się zapisać. Bardzo dziękuję za wyrozumiałość!
Jeszcze szybko się przebrać, rypnąć pamiątkową fotkę (gdybym miał umrzeć na trasie) - i jazda! ... tzn. truchtamy...
Nogi wprawdzie nie bolą za bardzo, ale wiem, że po pierwszym kilometrze będę zapewne musiał przejść w marsz. Planuję dotrzeć pod limit, to taki start na ukończenie.
Najpierw biegniemy wokół stadionu po bieżni, a następnie wybiegamy na zewnątrz i niemal natychmiast zaczyna się delikatny podbieg. Nogi jakoś mnie niosą, zaczynam wyprzedzać tych, którzy przesadzili z optymizmem co do tempa. Na razie nie mam ochoty na spacerowanie. Jedna górka, zbieg, druga górka, zbieg. Jest coraz cieplej, a ja nie wziąłem nawet pasa z wodą, bo przecież miałem iść a nie biec. Pojawił się punkt z wodą. Szybki łyk, drugi, trzeci i zasuwamy dalej. Podbiegi podbiegam, zbiegi zbiegam. Super! następuje modyfikacja planu: spróbuję biec do 10 km, nawet jeśli będzie ciężko. Dalej przejdę w marsz. Robi się coraz cieplej. Na szczęście praktycznie cała trasa wiedzie pod łaskawym poszyciem drzew. Słońce świeci, ale nie przeszkadza.
Czas upływa szybko i bardzo przyjemnie, tym bardziej, że staram się biec w dolnej części "strefy komfortu".
Na dwóch punktach pojawiła się cola. Hurra, nie będę miał zjazdu węglowodanowego!
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest już 15 km, a ja nadal biegnę. Na podejściach zjadam poziomki. Jak one wokół pachną! Te kieleckie biegi zawsze chyba będą mi się kojarzyć z poziomkami!
W tym roku trasa została nieco zmodyfikowana, jest trochę więcej podbiegów i mniej asfaltu. Jestem z tego powodu bardzo zadowolony.
Jeszcze ostatnie podejście pod Ekierkę i ostra jazda w dół przez około 3-4 km. Puszczam nogi i zaczynam mijać kolejnych biegaczy. Przed stadionem kolega biegnący około 100 m z przodu odwraca się i przyspiesza, a w mojej głowie pojawia się myśl: gonić! Ale nie było już szansy...
Zaraz po biegu zastanawiałem się, dlaczego człowiek walczy z przeciwnikiem o... 68 miejsce. I dlaczego daje to taką frajdę?
Po biegu ruszyłem od razu w kierunku rowu przeszkodowego wypełnionego wodą i biegaczami. Ależ to ulga dla spoconych i zmęczonych mimo wszystko nóg. Kładę się na kilkanaście minut i zapominam o otoczeniu.
Teraz jeszcze czekamy na dekorację, bo Kasia już tradycyjnie w Kielcach wskoczyła na pudło, a ja tradycyjnie wylosowałem niewielki upominek.
Pora uciekać. Nad głową zrobiło się czarno. Wiatr z zawrotną prędkością przywiał ogromną chmurę i sam zaczął targać wszystkim wokół. Chyba będzie gradobicie! Szykuje się następny bieg, tym razem w stronę dworca. Nie zapominajmy, że są to jednak przyjazne Kielce! Po kilkuset metrach spaceru ponownie słyszymy: "podwieźć was?" Kolejny biegacz - kierowca wykazał się swoją empatią. Niesamowite, jak to buduje! Dziękujemy!
I tak zakończył się mój biegowy weekend. Prawie 100 km w nogach i 800 przejechanych. A ile było przy tym frajdy! Nie mogę doczekać się IV Kieleckiego Biegu Górskiego... i poziomek!
Zdjęcia dzięki DSz-Foto, Sebastian Gaik i własne.