piątek, 1 stycznia 2016

Jak biegacz głodny, to zje wszystko. Pingyao.

Nowy Rok. 6.50 a my już w drodze na dworzec. Tym razem przejazd superszybkim pociągiem. 700 km w trzy godziny. Najpierw jednak oczywiście kolejne kontrole niczym na lotnisku. A może to sposób na obniżanie wysokiego bezrobocia?

 

W Chinach należy pamiętać o zachowaniu biletu nawet po opuszczeniu pociągu. Bez niego byłby kłopot z wydostaniem się z dworca. 

 

Na szczęście na pokładzie już warunki europejskie. A na wózeczku obsługi można znaleźć na przykład taki oto produkt:


Za oknem bez zmian. Smog. 700 kilometrów smogu. To przeraża. 


W samo południe dotarliśmy do  Pingyao. Tym razem to naprawdę niewielka miejscowość jak na chińskie standardy. 450 tysięcy. A w obrębie starego miasta - czyli tam gdzie się wybieramy - jakieś 25 tyś. Za to znajduje się tu około 3000 zabytkowych sklepów. Pingyao do dziś zachowało wygląd z czasów dynastii Ming i Qing. W mieście znajduje się około 400 budynków z tego okresu, w których mieszczą się liczne muzea. Wszystko to otoczone jest wysokim, sześciokilometrowej długości murem. Gdyby nie tłumy turystów, byłoby to doskonałe miejsce do biegania.


Z góry jednak widać, że przepych głównych uliczek to jedynie fasada skrywająca szarą rzeczywistość mieszkańców. Wieczorem mam zamiar powchodzić w te mniej uczęszczane miejsca.

 

Także tutaj biały człowiek jest obiektem do fotografowania.


Czy ja rzeczywiście wyglądam bardziej interesująco od tego jegomościa? Pewnie kwestia perspektywy.


Kolejną ciekawostką, a zarazem atrakcją miasta są hangi. Czyli... łóżka bezpośrednio zbudowane na piecach. Chodziło oczywiście o zachowanie jak największej ilości ciepła. Coś na kształt naszych zapiecków. Jadąc do Pingyao nie nocujcie w drogim hotelu. Wybierzcie jedną z licznych kwater w obrębie murów. Nie pożałujecie.


Samo miasteczko jest typowym miejscem turystycznym, z wieloma stoiskami i najróżniejszym jedzeniem. Pomysłowość Chińczyków jest nieograniczona.


Od czasu do czasu miły spacer zakłóca dochodząca skądś woń zgniłego mięsa połączonego ze sfermentowaną rybą. Pewnie coś zdechło w pobliżu. Maseczka przydaje się nie tylko na zanieczyszczenia.
A co warto zwiedzić? Jest tu zatrzęsienie małych muzeów i zaułków.  W  Pingyao powstał też pierwszy chiński bank, a samo miasto było swego czasu sercem finansowym Państwa Środka. My wybraliśmy się do jednej ze świątyń. Nieco przerażająca.


Dodatkowo warto wszystkiego dotknąć. Dzięki temu możemy przekonać się, że te rzeźby poniżej to chińszczyzna. Dosłownie i w przenośni. Postukałem w jedną i okazało się, że podstawa to... plastik, a góra wykonana jest z gipsu. Ciekawe ile poprzednich atrakcji powstało w garażu?


Wieczorem ulica zmienia się w kolorowy jarmark. Warto zarezerwować jedną noc na szaleństwa.

 

Tylko nie zaglądajcie do kuchni, bo możecie później niczego nie zjeść.


A, przypomniało mi się. Pamiętacie jak pisałem o smrodzie? Nic nie zdechło. Okazało się, że jest to zapach tutejszego przysmaku. W jego skład wchodzi między innymi tofu i ostre przyprawy. Pozostałych składników nie byłem w stanie zidentyfikować. Fetor niewyobrażalny. Oczywiście kupiłem.

 

Smakuje tak samo jak pachnie. Na zdrowie.

Wieczorem jeszcze impreza i uczenie Chińczyków polskich piosenek oraz karaoke w pobliskiej knajpie. Następnego dnia wracamy do Pekinu. Wielki Mur czeka.