Rzym - Wieczne Miasto. Rozpala wyobraźnię miłośników sztuki, architektury, poezji, tradycji oraz nas: biegaczy.
Maratona di Roma to jeden z tych biegów, w których czas ukończenia nie jest tak ważny. Koloseum, Schody Hiszpańskie, Panteon, Piazza del Popolo, Forum Romanum czy Watykan - to tylko niektóre z atrakcji tego miasta. Chciałem tam pobiec.
Do Rzymu polecieliśmy Rayanerem, z jednodniowym poślizgiem ze względu na strajk kontrolerów lotów. Wielu deklarowanych uczestników maratonu w ogóle nie dotarło przez to na miejsce. Zmiana dnia wylotu spowodowała też, że zamiast dwóch dni na zwiedzanie, mieliśmy do dyspozycji w zasadzie jedynie czas po maratonie, gdyż wylot zaplanowaliśmy następnego dnia rano.
Dodatkowo po lądowaniu musieliśmy prawie biegiem udać się do biura
zawodów, żeby zdążyć odebrać pakiety. Zamiast spodziewanych targów,
zastaliśmy pakujących się wystawców i niemal spóźnionych, tak jak my
zawodników.
Wszystko ma jednak swoje plusy: brak kolejek do pakietów :)
Po załatwieniu formalności pozostało zjeść kolację i udać na spoczynek, aby o 9.00 wystartować.
Poranek powitał nas deszczem. szybko zjedliśmy croissanta i wypiliśmy kawę w pobliskiej kawiarni, po czym wolniutko udaliśmy się w kierunku startu. Tu czekały na nas dwie niespodzianki. Pierwsza to depozyty. Przygotowane były w postaci ogromnych naczep, które po biegu zostały przetransportowane w pobliże mety. Pomysł genialny! Druga niespodzianka to niewielka ilość biegaczy w tym rejonie. Czyżby tu nikt nie czekał na ostatnia chwilę z oddaniem rzeczy? Dziwne.
Jeszcze krótka rozgrzewka i dostojnym krokiem udaliśmy się na start. A na starcie... sterta ubrań, płaszczy przeciwdeszczowych i innych porzuconych części garderoby, przez matę przebiegają jakieś niedobitki. Co jest? Ruszyliśmy biegiem wymyślając setki powodów tej sytuacji. Ja byłem zdania, że wszyscy ruszyli wcześniej ze startu honorowego i stoją gdzieś za zakrętem, Kasia natomiast twierdziła, że to są przecież Włosi, więc mogli puścić wszystkich parę minut wcześniej, bo im się spieszyło na kawę.
Powód okazał się nieco inny, co ustaliliśmy po biegu. Start odbył się zgodnie z planem, tylko nie doczytaliśmy, że nie o 9.00, tylko 8.50. Grupę na czas 5:40 dogoniliśmy po dwóch kilometrach :)
Jeszcze chwilę dotrzymywałem Kasi towarzystwa (czego nie lubi podczas startów, bo mam zwyczaj naigrywania się z niej), po czym nieco przyspieszyłem mijając setki Piątkołamaczy. I jakoś mi się tak dobrze biegło, że zapomniałem patrzyć na zegarek. Zwiedzałem Rzym jednocześnie lawirując pomiędzy biegaczami. O Garminie przypomniałem sobie na 35 kilometrze. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że ściany na 30 nie postawili, a ja mam czas zapowiadający życiówkę. Teraz już tempo zacząłem kontrolować i linię mety przekroczyłem uzyskując 3:19:33.
Bardziej zdziwiony byłem chyba jedynie na starcie :)
Wspomniane wcześniej ciężarówki stały tuż obok, więc szybko przebrałem się, wymieniłem kilka uwag z biegaczem z Irlandii i udałem się na poszukiwanie Mojej Drugiej Połówki.
Znalazła się i Ona, równie zadowolona, może nie z wyniku, ale z atmosfery i oprawy biegu. Kibice, miejsce, trasa biegu sprawiła, że zapomnieliśmy o presji wyniku i biegliśmy tak, jak trzeba - wesoło, z szeroko otwartymi oczami. Po prostu: Maratona di Roma
A dwie godziny później ponownie odwiedziliśmy Koloseum, Łuk Tytusa, Ołtarz Ojczyzny. Oczywiście wielu miejsc nie widzieliśmy, ale zostawiamy je sobie na jakąś dłuższą wycieczkę.
Rano zwiedziliśmy jeszcze w drodze na lotnisko jedną z wielu bazylik i około południa zjedliśmy kaczkę w sosie indyjskim. Ale to już w Warszawie :)
Stopka piwna.
Tym razem zabrakło czasu na piwo. Była lampka domowego wina...