poniedziałek, 29 czerwca 2015

II Kielecki Bieg Górski 28.06.2015

Do gór z Warszawy wcale nie jest tak daleko. Niecałe 180 km. Do Gór Świętokrzyskich oczywiście. A jeżeli ktoś może jeszcze w połowie drogi zrobić sobie „przepak”, jak na przykład ja, to nie pozostaje nic innego niż wziąć udział w organizowanym po raz drugi Kieleckim Biegu Górskim.
Chociaż pochodzę z Radomia, to nigdy nie byłem zwolennikiem podgrzewania negatywnej atmosfery pomiędzy mieszkańcami obu miast. Mało tego, Kielce bardzo mi się podobają, bywałem w nich wielokrotnie i nigdy nie spotkała mnie tam żadna przykrość. No, może z wyjątkiem mandatu za nieprawidłowe parkowanie. Okolice tego miasta są bardzo malownicze, szlaki przyjemne i dające satysfakcję zarówno krajobrazową, jak i sportową. Nic dziwnego, że nie potrafiłem odpuścić sobie tego startu… a powinienem.
Tydzień wcześniej brałem udział w Ultramaratonie na Słowenii, biegu niełatwym, a dla mnie rekordowym jeśli chodzi o odległość i przewyższenia. Rozsądek nakazywał więc zrobić sobie tygodniową przerwę i powolne wejście w treningi w tygodniu drugim. Rozsądek rozsądkiem, a ochota ochotą. Więc nie przedłużając, przechodzę do opisu biegu.
W Kielcach byliśmy godzinę przed zaplanowanym na 9.30 startem. Zarówno start jak i meta znajdowały się na stadionie lekkoatletycznym w związku z czym cała infrastruktura była do dyspozycji biegaczy. Przed biegiem głównym odbywały się biegi dzieci , które pokazały jak oddaje się całe serce podczas wyścigu. Szczególnie dopingowałem najmłodszych, czasami miałem wrażenie, że te brzdące ledwo nauczyły się chodzić, a już czerpią radość z biegania.
Przyszedł czas na krótką rozgrzewkę. Jedno kółko po bieżni i już wiedziałem, że dzisiaj będzie ciężko. Nogi były jak kamienie młyńskie a organizm krzyczał: „dzisiaj nie chcę wysiłku!” Ale co on tam wie, przecież to ja tu rządzę!


Wystartowaliśmy. Najpierw runda 300 m po tartanie, następnie wybieg ze stadionu i wbiegnięcie na ścieżki Parku Kultury i Wypoczynku. Jest łatwiej niż przypuszczałem. Nic nie boli, aż chce się biegać. Wiem jednak, że to tylko pozory i nie przyspieszam. To ma być spokojny bieg do samego końca. Ale nie jest. Pierwszy podbieg rozwiewa marzenia. Kamienna Góra okazuje się zbyt stroma na moje nogi. Odzywają się wszystkie niezaleczone urazy ze Słowenii. Zaczynam iść. I tak już będzie do samego końca. Każde następne wzniesienie pokonuję tempem iście spacerowym, kolana wołają o odpoczynek, a mięśnie stwierdzają, że jak jestem taki „mądry”, to niech teraz przemieszczam się siłą woli, a je niech zostawię w spokoju. Gdyby nie trasa, która tworzyła pętlę, zszedłbym z niej z podkulonym ogonem. Na dodatek na jednym ze zbiegów nie zauważyłem skrętu i dodałem niepotrzebne 700 metrów. Dobrze, ze ktoś krzyknął za mną, bo pewnie bym dobiegł do Krakowa…


Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej nacieszyłem się pięknem lasu, miejscami naprawdę ciekawymi widokami i najadłem się poziomek. Tak! Poziomek! Takiej ilości tych czerwonych słodkości naprawdę dawno nie widziałem. A skoro już i tak nie biegłem, to robiłem przestoje na „popas”.
I o biegu w zasadzie tyle. Pierścienica i Biesiak były podejściami w stylu: „kiedy ten szczyt”, zbiegi schodziłem a jedynie na równych odcinkach truchtałem. Naprawdę z ogromną ulgą powitałem widok stadionu, a za metą położyłem się w zimnej wodzie. Miałem serdecznie dość.
Organizacyjnie bieg bez zarzutu. W porównaniu do zeszłego roku poprawiono wszystkie błędy. Na trasie była wystarczająca ilość punktów z wodą, a sama trasa, choć bardziej trailowa niż górska, może dostarczyć naprawdę wielu pozytywnych wrażeń. W przyszłym roku jeśli tylko czas pozwoli na pewno zawitam ponownie do Kielc. Może tym razem uda się być wypoczętym…

wtorek, 23 czerwca 2015

Podbro Ultra Pušeljc Trail w ramach Podbrdo Trail Running Festival 20-21.06.2015

Pomysł na udział w biegu na Słowenii zrodził się natychmiast po informacji, iż nie zostaliśmy wraz z kolegą Krzyśkiem wylosowani do biegu Rzeźnika Hardcore. Ponieważ zależało mi na zdobyciu w tym roku 6 punktów do kwalifikacji UTMB, nie było wyjścia, należało w podobnym czasie wystartować za 3 punkty. Wybór padł na organizowany po raz pierwszy Ultra Pušeljc Trail.
Siłą rzeczy o trasie i samym biegu nie było zbyt wiele informacji. Nic to… Przypnę szabelkę niczym Wołodyjowski i dam radę. Dodatkową motywacją było to, że jednocześnie organizowany jest maraton górski GM4O, więc i Moja Lepsza Połówka będzie mogła pobiegać po Bohińskich Górach. Jeszcze tylko opłata startowa, organizacja przelotu, noclegów i pozostaje odliczać czas do startu… Tak? Oczywiście, że nie!
W dwa dni po załatwieniu wszelkich formalności otrzymaliśmy informację z Rzeźnika, że wciągają nas na listę startową z puli organizatorów. Gonitwa myśli… dwa tygodnie pomiędzy oboma startami, a ja w tym roku poza półmaratonem w Jedlinie-Zdrój nie mam żadnego przygotowania górskiego. Czy dam radę? Oczywiście decyzja mogła być tylko jedna: biegnę w obu.


Wylot zaplanowaliśmy w środę z lądowaniem w Ljubljanie. Następnie autobusem udaliśmy się do przepięknie położonej miejscowości Bohinjska Bela.
  
Tam w ramach „odpoczynku” zrobiliśmy dzisięcio i niemal dwudziesto kilometrowe wybiegania po okolicznych górach i okolicach jeziora Bled.
 
A także szukaliśmy mniej uczęszczanych szlaków.
 
W piątek wsiedliśmy w pociąg i ciekawą trasą prowadzącą między innymi przez liczący 6339 metrów tunel dotarliśmy do Podbrdo, gdzie znajdować się będą start i meta biegu. Podbrdo to niewielka, składająca się ze stacji kolejowej, szkoły, sklepu, baru i kilkudziesięciu domów miejscowość. Nie ma tu hoteli, a nawet kwater do wynajęcia. Noclegi załatwiał organizator festiwalu. Nasza „oaza wypoczynku” znajdowała się na szczycie wysokiej i stromej niczym ściany Pałacu Kultury góry. Oczami wyobraźni już widziałem siebie wspinającego się po niej po skończonym biegu. Nic to…
Naszą gospodynią okazała się Tanja - jedna ze wspaniałych pięciuset wolontariuszy, która nie dość, że zakwaterowała dziesięcioro biegaczy (w tym późniejszego zwycięzcę MG4O), to jeszcze oddała nam swoje łóżko, a sama spała w spartańskich warunkach w jadalni.
 
Po krótkim odpoczynku wraz z Kasią udaliśmy się do biura zawodów usytuowanego w centrum miasteczka. Tam został sprawdzony mój obowiązkowy ekwipunek i dopilnowano, abym wprowadził do telefonu numer alarmowy, co zostało potwierdzone naklejką na numerze. O 18.00 odebrałem pakiet startowy w postaci numeru oraz plecaka biegowego i koszulki marki Salomon, Kasia otrzymała koszulkę oraz żel.
Zostaliśmy jeszcze na oficjalne otwarcie zawodów, na których miło zaskoczyła nas obecność flagi Polski. Przed częścią „spożywczą” odbyło się uroczyste wciągnięcie na maszt flagi słoweńskiej z odegraniem hymnu, oraz niezbyt dla mnie zrozumiałe przedstawienie organizatorów i losowanie nagrody (ale na jakich zasadach i dla kogo nie wiem). Później pasta party z najlepszym makaronem jaki zdarzyło mi się jeść przy tego rodzaju okazjach i powrót do kwatery, gdzie przygotowałem ekwipunek, zjadłem jeszcze kanapkę i poszedłem spać.
Pobudka nastąpiła wyjątkowo późno, bo o 4.30, ze względu na równie późny start zaplanowany na szóstą rano. Szybka toaleta, zjedzenie kanapki z dżemem, łyknięcie magnezu i już jestem gotowy do rozgrzewki w postaci zejścia z góry na której stoi dom. Na szczęście na dół jedzie samochodem jeden z lokatorów, którym okazuje się być dziennikarz sportowy i jednocześnie konferansjer zawodów. Podwozi on nas (Kasia zdecydowała się towarzyszyć mi na starcie – jej bieg zaczyna się o 8.00) do szkoły, w której oddaję rzeczy na przepak, oraz zjadam przepyszne ciasto i wypijam kilka łyków herbaty ze świeżą miętą.


Na starcie jesteśmy na tyle wcześnie, aby zrobić zdjęcie , pożartować i poobserwować rywali. Później już nie będzie do tego okazji.
Dokładnie o szóstej ruszyliśmy. Początek to około 500 m asfaltem, ale już lekko pod górkę. Później skręt w lewo w leśną drogę i zaczynamy podbieg. W moim przypadku „podbieg” oznacza szybki marsz. Po kilometrze mam wrażenie, że mijają mnie wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. W głowie mam jednak wcześniej zaplanowaną strategię polegającą na wolnych podejściach i szybkich zbiegach oraz komfortowym biegu na „równym”. To będzie 107 km, a ja mam „w nogach” 80 km Rzeźnika dwa tygodnie wcześniej, nie ma co szarżować na początku. Podejście jest ostre. Czternaście kilometrów. Z pięciuset pięćdziesięciu metrów na niemal tysiąc osiemset. Ponad tysiąc dwieście w górę. Mocno.


Po drodze korzystamy z punktów żywieniowych maratonu, ponieważ częściowo trasa się pokrywa. Dzięki temu nie zjadłem swoich zapasów, ani nie piję swojej wody. Do połowy podejścia pogoda jest wymarzona. Około 10 stopni, lekkie zachmurzenie. Później zaczyna padać lekki deszcz, co na 8 km zmienia wygodne podejście w zmagania o utrzymanie się w pozycji pionowej. Zaczyna być stromo. Naprawdę stromo. Organizatorzy w najtrudniejszych miejscach rozciągnęli liny aby było się czego złapać. Na szczęście ja mam kijki, które dają mi +50 do stabilności. Wybiegam z lasu i widzę, że to jeszcze nie koniec. W odległości dwóch kilometrów majaczy pokryty chmurami szczyt Sedlo Cez Sucho. Robię zdjęcie, łapię oddech i zasuwam dalej. Przyspieszam. Na pierwszy oficjalny punkt na czternastym kilometrze docieram po 2 godzinach i 20 minutach. Nie jest źle. Szybciej niż planowałem. Teraz będzie łatwiej. Trzynaście kilometrów w dół. A ja lubię zbiegać. Początek zejścia jest bardzo trudny. Błoto. Zaliczam pierwszy lekki upadek, ale też widzę, że Słoweńcy tak mocni na podejściach, na zbiegach mocno się asekurują. Mijam kilkanaście osób. Dopiero na asfalcie spoglądam na zegarek i z przerażeniem odkrywam, że nie działa. W moim wysłużonym Garminie padła bateria. Mam co prawda ze sobą kabel i powerbanka, ale nie wiem na którym kilometrze jestem. Na podłączenie sprzętu tracę jakieś 10 minut i dalej do przodu. Od 27km ponownie 1200m przewyższenia, tym razem na sześciu kilometrach. Znów „tubylcy” mnie wyprzedzają. 

 
Nie przejmuję się tym, czasem zatrzymuję dla zrobienia zdjęcia czy nagrania krótkiego filmiku. Docieram na szczyt Porezen i pędzę do punktu. Pogoda „zrobiła się” cudowna, świeci słońce, jest ciepło i wesoło. Wszyscy się uśmiechają, dopingują. Słyszę „Go, go Polska!” Zjadam kilka kawałków czekolady, łapię garść rodzynek i w drogę. Jestem szczęśliwy! Na przepak znajdujący się w Kopacnicy na 49 km wpadam w strugach deszczu…


Szkoda nawet się przebierać. Uzupełniam żele, zabieram latarkę. W worku zostaje sucha bluza termiczna i rękawiczki: przecież mimo wszystko jest ciepło. Tej decyzji będę baaardzo żałować. Na podejściu rozpętuje się burza. Wiatr i deszcz prosto w twarz. Czy on nigdy nie może wiać w plecy? Pada przez dwie godziny.
Do następnego przepaku nic godnego uwagi: podejście o przewyższeniu 1000m i zbieg. Na 74 kilometrze czuję się wyśmienicie. Problemy sprawia mi zegarek, który nie bardzo chce współpracować z powerbankiem. Kilka razy muszę się zatrzymywać, poprawiać, tracić czas. Działa mi to na nerwy.
W Zeleznikach przepak. Ja nic nie zostawiałem więc nie będę tracił czasu. Jestem w drodze 12 godzin. Częstuje się ciastem, chwilę rozmawiam z wolontariuszami i kibicami. Wszyscy chcą pomóc, wesprzeć, dodać energii. Pani w punkcie wydawania jedzenia gdyby tylko mogła, wmusiłaby we mnie dwadzieścia rodzajów przekąsek i zup dostępnych w tym miejscu. Ech, jak kiedyś u babci!


Znowu w górę. Ostatnia tak wysoka. Ostre podejścia. Zaczynają się kamienie, błoto. Byle dotrzeć do 87 kilometra przed zmrokiem. Jakieś 500 metrów przed szczytem zrywa się wiatr. Przeraźliwie zimny, przenikliwy. Czuje go nawet w butach. Jestem przepocony, a kurtka w plecaku. Ale to przecież już jedynie 500 metrów i schronisko. Po następnych 100 metrach w górę, nie mam już siły stawiać nóg. Ręce niemal przymarzły mi do kijków. Szukam jakiejś skały za którą mogę się schronić i rozpaczliwie walczę z suwakiem w plecaku. Zakładam kurtkę i ruszam dalej. Jest coraz gorzej. Zimno jest przeraźliwe. Pomimo niemal pionowej ściany zaczynam biec. Nareszcie widzę dach schroniska. Wbiegam do środka i padam na ławę.
Chyba nie wyglądam zbyt dobrze. Natychmiast podbiega do mnie wolontariuszka, w ręce wciska gorącą zupę. Nie mogę jej utrzymać w rękach. Stawiam na stole i próbuję się napić. Nic z tego. Drżę tak, że nie jestem w stanie wykonać tak prostej czynności. Zamykam oczy i koncentruje się. To pomaga. Kiedy je otwieram widzę nad sobą człowieka w czerwonej kurtce. Pomoc medyczna. Muszę się wziąć w garść, bo decyzja o puszczeniu mnie dalej należy do niego. Spinam wszystkie mięśnie i udaję, że jest ok. Daje się nabrać. Po 10 minutach udaje mi się napić zupy, później herbaty i ponownie zupy. Dwoje wolontariuszy dosłownie co minutę podsuwa mi jakieś smakołyki. Zjadam kilka pajd chleba ze smalcem. W tym czasie ktoś przynosi mi rękawiczki wampirki, ktoś inny medyczne. Zbieram się w sobie i po sprawdzeniu przez obsługę mojego ekwipunku (w szczególności gwizdka i folii NRC) ruszam w noc. Straciłem 50 minut – zyskałem doświadczenie.
Dalej wieje. Bardzo. Znowu dopadają mnie dreszcze. W świetle latarki błyszczą znaczniki trasy, miejscami widać pionowe skały i urwiska. Przyspieszam by jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie Soriskiej Planiny. Na zbiegu kilka razy się potykam, ale ryzykuję upadek w zamian za ciepło. Jest lepiej. Już nie wieje. Znowu mam przyjemność z biegu. Robi się równo i nagle słyszę dzwonek. Owce? Krowy? Z ciemności wybiega na mnie stado koni! Mijają mnie w świetle latarki poparskując ze zdziwieniem: „co tu robisz w środku nocy kolego?” Pozdrawiam przewodnika stada i ruszam na ostatnie 12 kilometrów. Już wiem, że dobiegnę. Na 95km punkt, który mijam bez zatrzymywania, przez ramię tylko wykrzykując swój numer dla wpisania w protokół. Teraz tylko w dół. Tylko w dół. Rozluźniam się… i ląduję w krzakach. Nie jest źle. Nic nie połamałem. Zbiegam dalej. Zaczyna się błoto przypominające masło. I naprawdę ostry zbieg. W pewnym momencie tracę przyczepność, spadam. Uderzam z całą mocą w jakieś kamienie. Głowa wita się z glebą. Przez chwilę zastanawiam się co mam przed nosem. Aha, to trawa. Sprawdzam po kolei. Głowa jest, ręce i nogi są. Kolano boli, ale daje się zginać. Latarka cała (to najważniejsze!) Zbieram porozrzucany sprzęt, odnajduję kijki i biegusiem!
Do mety już bez przygód. Organizatorzy postarali się aby nie zapomnieć, że to bieg górski, 3 kilometry pod górę i w błocie – co jest niespodzianką, bo na profilu tego wcześniej nie zauważyłem. Ostatni kilometr kamienistą drogą mocno w dół. Zagryzam zęby i postanawiam: złamię 20 godzin. Na zbiegu mijam kilka osób. Wybiegam na asfalt. Kilka razy słyszę odgłosy wystrzałów fajerwerków oznaczających wbiegnięcie zawodnika na metę. W oddali widzę namiot a przed nim ktoś macha biało-czerwoną flagą. To Kasia! Podbiegam do niej i słyszę, że do mety już tylko 100 metrów. Zakładam Naszą Flagę na kijek i z radością wbiegam na niebieski dywan. Koniec. Czas 19:44;16. Zupa, prysznic.

To nie był najtrudniejszy bieg w mojej krótkiej historii biegowej. Pokazał mi jednak, że ultra rozgrywa się nie tylko nogami i uporem, ale przede wszystkim rozsądkiem. Rozsądkiem, którego zabrakło mi w momencie silnego wiatru. Gdyby nie wolontariusze i ich pomoc, opieka i zaangażowanie, zapewne nie ruszyłbym dalej.
Organizacja biegu była perfekcyjna. Doskonale oznaczona trasa. Nigdzie nie było wątpliwości gdzie skręcić. Doskonale zaopatrzone punkty, wspaniali kibice i przesympatyczni zawodnicy. Przepiękne góry i wymagająca trasa. Kwintesencja ultra! Na pewno wrócę do Słowenii.
Jednak prawdziwe podziękowania należą się Kasi. Jej widok przed metą sprawił mi większą radość niż owacja na końcu biegu. 

 
Następnego dnia przenieśliśmy się do Polje i zamiast wypoczywać, zrobiliśmy wycieczkę obejrzeć wodospad Savica. W sumie ponownie kilkanaście kilometrów.


Ostatnia noc w Lublanie.  Hotel zaadaptowany z więzienia. Ma swój klimat, choć w "celach" bardzo gorąco i trudno się wyspać. Zwiedzania praktycznie nie było, ponieważ deszcz wreszcie przypomniał o sobie. Pozostało tylko dojechać na lotnisko i powrócić do naszej rzeczywistości.

Teraz już tylko pozostało oglądać zdjęcia i myślami wybiegać do KBL na Dolnym Śląsku. No i oczywiście w tym tygodniu Nasze Góry. W niedzielę II Kielecki Bieg Górski. Ale tam nie będzie 7000m w górę!

Stopka piwna:

W czasie biegu na 63 km dawali piwo :) Lasko pils. Miało ładną pianę i słabą goryczkę. Więcej nie byłem w stanie zarejestrować...
Na miejscu kupiliśmy też Union Temno Pivo - Lager, w zapachu słodki karmel, lekko wchodzący w śliwkę i nieco chmielu, piana bardzo słaba, w smaku woda z podpalanym karmelem. Nieprzyjemna goryczka, przypominająca spaleniznę (ale nie staoutową). Bardzo słabo.
W Lublanie jest kilka miejsc wartych odwiedzenia, my wybraliśmy Sir Williams Pub gdzie wypiliśmy dwa piwa z kija.
Combat Wombat IPA - Bursztynowe, z ładną pianą, opalizujące, w aromacie brzoskwinie, mandarynki i grapefruit, piwo sesyjne, ze średnią goryczką, raczej wytrawne z nutą pomarańczy. General Maister IPA - mocna nuta drożdżowa, wchodząca w Belgię, czuć słody, goryczka niska pestkowa, kwaskowe niczym z kwaskiem cytrynowym, ale raczej nie od dwutlenku węgla, moim zdaniem też lekko utlenione. Nie powala. Miejsce bardzo przyjazne.
Byliśmy też w Irish Pubie gdzie nie było nic ciekawego na kranach i wypiliśmy z butelki
Pelikon słoweński browar - Gashing! Ładna piana, nuty trawiaste, średnia goryczka, mocno kwaśne (zaczyna się psuć?), w smaku tez nuty trawiaste.
Generalnie piwa słoweńskie nie powaliły mnie na kolana. Nie mają dużego wyboru i trudno dotrzeć do ich wyrobów

piątek, 5 czerwca 2015

W parze trudniej? XII Bieg Rzeźnika

O Biegu Rzeźnika słyszał prawie każdy, nawet spoza światka biegowego. Dlaczego jest już kultowy? Bo się różni. Nie długością, nie przewyższeniami, nawet nie miejscem. Cała różnica polega na bieganiu w parach. Nie ma znaczenia płeć, ma być dwie osoby.
Regulamin jasno mówi: "Zawodnicy z jednej drużyny nie mogą oddalać się od siebie na trasie biegu. Powstanie odległości między zawodnikami większej niż 100m lub pojawienie się na punkcie kontrolnym w pojedynkę będzie skutkowało natychmiastową dyskwalifikacją drużyny. Zapowiadamy także kontrole lotne par na trasie Biegu."
Trasa ma 78 km i biegnie przez "Czerwony szlak bieszczadzki z Komańczy do Ustrzyk Górnych: Komańcza (ok. 8 km „asfaltem”) – Duszatyn (ok. 480m n.p.m.), a dalej czerwonym szlakiem: Chryszczata (997) – przełęcz Żebrak (816) – Wołosań (1071) – m. Cisna (ok. 550) – Małe Jasło (1102) – Jasło (1153) – Okraglik (1101) – Fereczata (1102) – „droga Mirka” – m. Smerek (560) – Smerek (1222) – Przeł. M. Orłowicza (1078) – Połonina Wetlińska (1253) – m. Berehy Górne (740) – Połonina Caryńska (1297) – m. Ustrzyki Górne (ok. 640)". Dla chętnych na wersję Hard Core dodatkowo fragment czerwonego szlaku z Ustrzyków Górnych przez przełącz nad Tarnicą do Wołosatego.

Więc co dziwnego w bieganiu parami? Ano to, że przez co najmniej 78 kilometrów jesteśmy "skazani" na siebie. Normalnie w biegu zazwyczaj jak zaczyna boleć, to rozmawiasz sam ze sobą, możesz zwolnić i nikt poza tobą nie ma o to pretensji. Tutaj tak nie ma. Wiesz, że umówiłeś się na konkretny wynik i nie chcesz współbiegacza zawieść. Słyszałem opowieści, jak to po Rzeźniku dotychczasowi kumple przestawali się do siebie odzywać na pewien czas. Uwierzcie, na ultramaratonach wychodzą z ludzi wszystkie słabości.
A ja tym razem pełniłem rolę plecaka. W sensie byłem troszkę kulą u nogi. Ale po kolei.
W Rzeźniku nie jest łatwo już od momentu zapisów. Po pierwsze dość wysoka cena (550zł od drużyny), po drugie brak miejsc. O udziale decyduje losowanie. Można zwiększyć nieco swoje szanse biorąc udział w innych biegach, o czym można przeczytać w regulaminie.
Moim partnerem miał zostać Krzysiek, którego znam od początku mojej przygody z bieganiem. Biega szybciej ode mnie, ale nie na tyle, abym się czuł jak z innej ligi. Stworzyliśmy drużynę, nazwaliśmy "Łyse Pały" (dzięki Natalia) i czekaliśmy na wyniki.
Początkowo nie udało się, ale po wręczeniu koperty korekcie wyników, pobiegliśmy z listy organizatorów.
Przygotowywaliśmy się do biegu osobno, ponieważ mieszkamy w różnych miejscach kraju. Wykonaliśmy jedną konsultację telefoniczną, która brzmiała mniej więcej tak: "No, i jak tam? Dobrze, trochę biegam. Aha, ja też". To "trochę" to w moim przypadku realizowanie planu pod maraton, czyli ok 70-80 km tygodniowo. Nie powala na kolana w kontekście ultra.

Na Rzeź pojechałem jak zwykle z Kasią, która zapisała się na Rzeźniczka - krótszą wersję biegu. Trasę zaplanowaliśmy na trzy etapy. Pierwszy do Rzeszowa, gdzie zaplanowaliśmy przerwę regeneracyjną, drugi do Cisnej po odbiór pakietów i trzeci pod Baligród, gdzie mieliśmy noclegi.

W Rzeszowie byliśmy około godziny 24, sprzyjającej regeneracji,

którą kontynuowaliśmy dnia następnego.

W Cisnej byliśmy na tyle wcześnie, że nie nawet załapaliśmy się na odprawę, która była raczej pro forma. Ogromny tłum ludzi, słabe nagłośnienie, brak ciekawszych informacji o trasie. Ale nie po to przecież tu przyjechaliśmy. Zabraliśmy rzeczy i pojechaliśmy na kwatery, którymi okazało się gospodarstwo agroturystyczne składające się z domku i stodoły. Całe wyłącznie dla nas.
Już wieczorem zaczęliśmy przygotowywać sprzęt i rozpakowywać pakiety startowe. Wszystko było. Koszulki, ulotki jakieś pierdółki. Tylko numerów nie ma. Jak to NIE MA NUMERÓW??? Bez nich nie ma możliwości wystartowania. Nie odebraliśmy? Zgubiliśmy? Szybki telefon do Mirka (organizatora) i już wiemy. Numery zostały w biurze na stole. Trzeba jakoś odebrać. Teraz juz późno, więc przed biegiem. Ale przed startem org ma inne rzeczy do roboty niż noszenie przy sobie numerów zapominalskich. Umówiliśmy się, że nasze zguby będą zostawione w samochodzie przy starcie. I jak sie okazało oczywiście tam były, dumnie zatknięte za wycieraczkę :)
Przed biegiem udało się złapać krótką drzemkę. Pobudka o 1.00, toaleta i zjedzenie bułki z dżemem oraz słodka kawa. Jeszcze podwózka do Baligrodu i stamtąd autokarem podstawionym przez organizatora na start w Komańczy.

Tutaj już było czuć typowa atmosferę biegu. Wszędzie błyskały latarki, grała Wiewiórka na Drzewie, trwało ostatnie sprawdzanie sprzętu i co najważniejsze: szukanie toalet lub - co popularniejsze - jakichś krzaczorów.
Na starcie ogromny tłok. Co chwila słyszymy hasło: "do tyłu". Nie mieścimy się wszyscy w strefie. I wybija 3.00. Wystrzał. Ruszamy. Powolutku, najpierw przez miasteczko, następnie około 2 kilometry asfaltu i wchłania na ciemność, teraz pod górkę. Tu nie ma mowy o biegu. Zbyt tłoczno. Dobrze, że na pierwszą część trasy nie wolno zabierać kijków, zapewne niejedna osoba skończyła by z wydłubanym okiem.
Dalej spokojnie, staramy się trzymać tempo i jak najmniej rozmawiać. Idzie nieźle. Zbiegi, podbiegi. Kilometry uciekają. Rozwidnia się, już bez problemu można wyszukiwać miejsce na postawienie stopy. Latarki niepotrzebne. Za to można chłonąć widoki, które gdzieniegdzie na szczytach odsłania poranna mgła. Nie zatrzymujemy się jednak. Napieramy. Naszym celem jest Hardcore, czyli 100 km. Potrzebujemy punktów do UTMB. Około 30 km mam kryzys. Zaczyna coś się dziać w okolicach biodra. Przechodzę w marsz.. Mam stresa czy dam radę, ale przecież nie mogę zawieść Krzyśka, jemu też zależy na punktach. Byle do Cisnej, tam na przepaku czekają kijki. Jest. To już 32 kilometr. Cztery godziny biegu. Lecimy dalej, ale jest coraz gorzej. Zwalniam coraz bardziej. Źle się czuję. Krzysiek czeka, uspokaja. Taki kompan to skarb, tym bardziej że jego z kolei zaczyna uwierać but. 
Zbliżamy sie do następnego punktu: Smerek. Zaczynam przeliczać trasę i czas. Warunkiem ruszenia na dłuższą jest dobiegnięcie na metę krótszej w czasie poniżej 12 godzin, czas zamknięcia obu tras: zachód słońca o 19. Z wyliczeń zmęczonej już głowy wychodzi, że nie zdążymy. Informuję Krzyśka. Zgadza się ze mną, że nie ma co gnać. Biorę proszek przeciwbólowy (jestem przeciwny ich używaniu w czasie biegu) i zaczynamy podejście, za którym czeka jeszcze jeden przepak i Połonina Caryńska. 

 
Tutaj już widoki chłoniemy pełną piersią. Czasami idziemy, robimy fotki.

A czasem udajemy, że nam się spieszy. W końcu to wyścig.
Kompletnie przestałam kontrolować czas. Nawet na mecie jedynie wyłączyłem zegarek. Hardcore i tak nie był w naszym zasięgu.

Jeszcze chwila dla reporterów i w zasadzie niezbyt zmęczeni (oczywiście jak na taki dystans) usiedliśmy w autokarze w drogę powrotną. Tutaj telefon do naszych Połówek i od razu opieprz. "Dlaczego nie biegniecie dalej?" "Bo zabrakło nam czasu" "Jak to? Przecież jest jeszcze sporo czasu!". Okazało się, że wszystko źle policzyłem. Pomimo zwalniania, stawania i robienia fotek, na mecie byliśmy w czasie 11:47:11. Mogliśmy biec na Hardcora. Cóż, już nie było szansy na naprawę pomyłki. Trzeba będzie przebiec jeszcze jakąś dodatkową setkę w tym roku.

 
 W takim razie czas zacząć regenerację.

I krótkie podsumowanie. Oczywiście pozostał niedosyt, ale to dobrze. Zawsze to lepsze niż przesyt. Ultra się dopiero uczę. Musze poprawić odżywianie. Nie wszystko mi pasuje podczas biegu. Problemem są niektóre batony, a żele dostarczają energię na zbyt krótki czas. Co do trasy to jest niezbyt wymagająca i podczas takiej pogody dość łatwa technicznie. Są odcinki płaskie i szybkie zbiegi. Jest jeden minus. Na fali popularności w zawodach bierze udział bardzo duża ilość zawodników. Trochę to przypomina bieg w parku, gdzie na każdym kroku spotyka się biegaczy. Większą "intymność" mam w Lesie Kabackim w Warszawie. Co do organizacji to nie mam uwag. Świetnie zorganizowane punkty, dobrze oznaczona trasa. Kibice i transport.
Na koniec chcę podziękować Krzyśkowi za jego wsparcie i sportową postawę. Mam nadzieję, że UTMB też będziemy biegli razem.









Piwna stopka:
Rzeszów - kolejny raz na rynku. Obowiązkowo odwiedźcie Stary Browar Rzeszowski. mają genialną AIPĘ ryżową, inne piwa też wyśmienite. Warto zamówić deskę piwa plus piwo sezonowe. Najlepiej kilka razy :) Obok jest knajpka w której można zakupić piwa z innych browarów. Generalnie w Rzeszowie jest gdzie pójść na piwko. Ale o tym przy innej okazji.
Po biegu serwowano również piwo Rzeźnik z browaru Ursa Maior. Styl: Aga's Special Ultra Runner :) O smaku nie będę pisał. Przebiegniecie, to spróbujecie :)