Kolejna zabawa biegowa! Kolejny wysiłek! Hej, hej przygodo, nadciągam!
Sam już nie wiem, co mi strzeliło do głowy z tym startem. Chyba
kluczowym powodem był brak punktów do UTMB oraz pomysł na szybkie
przebiegnięcie maratonu na jesieni. Jedno z drugim trudno jest zgrać.
Albo dynamiczne treningi do 42 km, albo długie wybiegania do ultra.
Diabełek we mnie powiedział: „pobiegnij jeden nieprzygotowany”. No to
pobiegłem.
K-B-L, czyli bieg z Kudowy Zdrój przez Bardo do Lądka Zdroju na profilu
nie sprawia wrażenia wymagającego biegu. 3600 metrów w górę na takim
dystansie to nie jest dużo. Prawie płasko. Ale profil a rzeczywistość to
dwie sprawy. Różne sprawy. Do tego dochodzi pogoda, której nie do końca
jesteśmy w stanie przewidzieć. I właśnie ona rozdawała karty podczas
biegu. Ale do rzeczy.
Od przyjazdu do Lądka, gdzie mieliśmy nocleg, do startu było niewiele
czasu, ot, tyle aby odebrać pakiet w którym był m.in. BUFF, zjeść
makaron, spotkać się ze znajomymi i dopchać naleśnikami z truskawkami.
Pozostało ubrać się i dzięki uprzejmości naszych nieocenionych
przyjaciół: Natalii i Krzyśka dojechać do Kudowy samochodem.

Przed biegiem kilka fotek, ostatnie poprawki sprzętowe i ruszyliśmy.
Ponieważ start był o godzinie 20.00, latarkę pozostawiłem w plecaku
mając nadzieję na to, że na Szczeliniec dotrę jeszcze przed zmrokiem.
Pierwsze kilometry były bardzo spokojne, biegliśmy w grupie, ja z
Krzyśkiem nawet dość często wymienialiśmy uwagi na tematy okołobiegowe.
Od 9 km zbieg. I już było jasne, że przerwa w bieganiu była zbyt krótka.
Poczułem mięśnie i kolana. Nie mogłem przyspieszać. Ale to było
wliczone w ryzyko tego startu. Liczyłem na to, ze będę odpoczywał na
podejściach. Poinformowałem Krzyśka, żeby nie oglądał się na mnie, tylko
realizował swój plan. Powoli oderwał się ode mnie (i zdobył 11 miejsce w
generalce – brawo!) a ja zacząłem podejście na Szczeliniec Wielki. Po
drodze była Pasterka, na której złapałem jedynie łyk Coli. Było
niesamowicie duszno. Brak wiatru i ciepło. Pot płynął strumieniami.
Na Szczeliniec dotarłem już w świetle latarek kolegów. Tutaj uruchomiłem
swój sprzęt, uzupełniłem wodę i ruszyłem dalej. Musze powiedzieć, że
nocny bieg poprzez labirynt skał daje niesamowite wrażenie. Wąskie
przejścia, kładki, schodki, zejścia wejścia i gwałtowne zakręty w
całkowitej ciemności działały na wyobraźnię. Gęba mi się śmiała! Później
było już w miarę płasko, a do punktu na około czterdziestym kilometrze
dotarłem w miarę dobrej kondycji. Tutaj zjadłem arbuza, wypiłem ponownie
Colę i bez zbędnego marudzenia ruszyłem dalej. Kilka kilometrów dalej
dogonił mnie młody zawodnik – Kamil i tak się zagadaliśmy, że na
asfalcie (sic!) zgubiliśmy trasę i musieliśmy wracać około kilometr.
Cały czas oszczędzałem nogi, powoli zaczął się odzywać ból w okolicach
prawej kostki. Starałem sią go ignorować. Na 61 km przełęcz Wilcza i
punkt. Szybkie uzupełnienie wody i w górę. Postanowiłem jak najlepiej
wykorzystać chłód nocy, choć chłód to za dużo powiedziane. Pomimo
czwartej nad ranem i ledwo rozwidniającego się nieba nadal było
niesamowicie duszno. Byle do Bardo! Tam zastanowię się jaką taktykę
dalej zastosować.

Dwanaście kilometrów minęło bardzo szybko, tym bardziej, że moje myśli
zaprzątała coraz bardziej boląca noga. I o dziwo to nie była kostka.
Nieco wyżej. Starałem się zmienić technikę biegu, nieco rozciągać to
miejsce i nie obciążać na zbiegach. Oczywiście musiało to skończyć się
bólem w lewym kolanie. Ale coś za coś… Do przepaku dotarłem 11 godzin i
30 minut po starcie. I tu muszę chwilę poświęcić obsłudze punktów.
Wszystkich punktów. Tak radosnych, cierpliwych i zaangażowanych
wolontariuszy naprawdę ze świecą szukać na wielu biegach. Nie dość, że
dopingowali, dwoili się i troili aby niczego biegaczom-narzekaczom nie
zabrakło, to nawet przynosili napoje i jedzenie w miejsce, w którym dany
delikwent padł. BRAWO! Naprawdę wszystkim BARDZO dziękuję.
Tutaj dałem sobie 10 minut odpoczynku, kładąc się na karimacie z nogami w
górze. Nieco pomogło i nie mając już żadnej wymówki poczłapałem na
Kłodzką Górę. Nareszcie góra! Prawdziwa. Teraz przydały się kijki.
Zaczęło być ciepło. Bardzo ciepło. Postanowiłem nie szastać zapasem wody
i pić jeden łyk co około 500 metrów.

I tak dotarłem na przedostatni
punkt. Byłem już pewien, że bieg ukończę, tym bardziej, że jakaś dobra
dusza użyczyła mi spray do schładzania nogi. Dalej już tylko truchtanie i
podejścia oraz walka z upałem. Często starałem się polewać głowę wodą, w
związku z czym kontynuowałem picie co 500 metrów jednego łyka dla
oszczędności. Na ostatni punkt doniosłem trzy czwarte wody w camelbaku.
Nieźle.
Ostatnie kilometry to morderczy asfalt i obserwowanie mijających mnie
zawodników z Półmaratonu, którzy akurat wbiegli na naszą trasę. Z
zazdrością spoglądałem na to iście sprinterskie tempo na podejściu. Ale i
wśród nich upał zaczął zbierać żniwo. Cztery kilometry przed metą
zacząłem biec… i to z kolei ja mijałem „połówkowiczów”.
Po wbiegnięciu do Lądka skrzydeł dodawali kibice, choć niezbyt liczne
zgromadzeni na trasie to wykrzykujący słowa otuchy i zapewnienia, że na
mecie czeka baaaardzo zimna woda. Naprawdę zapomniałem o bólu i na mecie
stawiłem się po 18 godzinach i 49 minutach biegu. Ktoś wylał na mnie
wiadro wody, ktoś inny założył mi medal. A ja postanowiłem, że to był
ostatni ultra w tym roku. Ostatni. Na pewno. Nic mnie nie zmusi do
ponownego męczenia się w upale, nic nie zmusi do kuśtykania do hotelu i
obserwowania puchnącej nogi. NIC i nikt.
I przed godziną zapisałem się na Chudego Wawrzyńca… echhhhhhh… ale to tylko 80 km. Prawda?