Wyjazd na Chudego był bardzo spontaniczny. Zapisałem się w ostatnim terminie raczej z braku zajęcia, niż ochoty biegowej. To mój trzeci start na tej trasie. Trzy lata temu zaliczyłem trasę 53km, a dwa wstecz pełną: 87 km.
Trasę znałem, swoje możliwości też, więc założenia przedstartowe były ambitne i miałem zamiar pójść tym razem w "trupa". Jak się okazało udało mi się to doskonale, tylko nie tak jak sobie zaplanowałem. O tym później.
Do Rajczy zabrałem się z trzema innymi biegaczami znalezionymi poprzez BlaBla. Tam odebrałem pakiet i próbowałem nieco odpocząć w szkole. O dziwo na miejscu zastaliśmy łóżka, więc pełen wypas! Szykowałem się na glebę.
Wieczorem odbyła się odprawa, na której od Szczęśliwej Pary Co Biega Ultra dowiedzieliśmy się, m.in., że podczas upału nie należy wyżymać lisów w celu zaspokojenia pragnienia, oraz że zjadanie jagód po drodze jest złem, bo odbiera pokarm niedźwiedziom :)
Później próbowałem się zrelaksować.

Jednak zanim udało się zasnąć, musieliśmy urządzić polowanie na szerszenie, które uparcie próbowały zamieszkać na szkolnych lampach.
Start jak zwykle o 4 rano, więc pobudka 2.30, lekkie śniadanie i ostatnie przygotowania sprzętu. Następnie wymarsz na start. Tam krótka przemowa orga i burmistrza, wystrzał i jazdaaaa.

Ruszyłem zgodnie z założeniami ambitnie, tym bardziej, że prognoza zapowiadała skwar, więc chciałem wykorzystać poranny chłód jak najefektywniej. Biegło mi się wyśmienicie. Na asfalcie tempo 4:30 i mocne nogi. Następne kilometry to wspinaczka na Rachowiec, gdzie na 10 km był pierwszy punkt. Na szczyt dotarłem w świetnej formie i już cieszyłem się na zbieg, ponieważ czuję się w tym nieźle. Zrobiłem dwa, trzy dynamiczne kroki w dół i moją prawa nogę przeszył ból. Aż mi się ciemno przed oczami zrobiło. Jakoś dokuśtykałem na dół i obejrzałem bolące miejsce. Nic nie widać, ale niestety to ta sama historia co na KBL-u, tylko spotęgowana. Na pewno coś naderwałem. I teraz galopada myśli. Schodzić z trasy, czy rozbiega się? Przecież jak nie spróbuje to się nie dowiem :) Opierając sie na kijku zrobiłem pare kroków. Bolało, ale nic nie chrupało, ani noga mi nie obwisła. Szkoda zajmować miejsce na noszach bardziej potrzebującym. Ruszyłem dalej.

Po kilometrze wiedziałem, że biegania nie będzie. O ile jeszcze moglem iść podpierając się kijkiem, to nie byłem w stanie wykonać najmniejszego odbicia. Najgorzej było na zbiegach. Tutaj raz wisiałem na moich wspornikach, innym razem próbowałem schodzić tyłem. O dziwo mogłem podbiegać, w związku z czym gnałem pod górę gdzie tylko mogłem. Inni uczestnicy wyścigu pukali się w głowę, bo co to za metoda: wolno w dół, wolno na płaskim a szybko w górę. Może to kiedyś opatentuję :)
Noga zaczęła mi puchnąć, więc polewałem ją wodą i udawałem, że nic mi nie jest. Około 35 km jeden z biegaczy użyczył mi zmarażacza. Dzięki! Pomogło na 2 kilometry, ale zawsze to coś.

Chudy Wawrzyniec charakteryzuje się możliwością wyboru trasy podczas biegu. Na Muńcolu można zdecydować się na 80+, lub 50+. Wybór był prosty, choć serce płakało. Ruszyłem w dół.
Ból był już nie do zniesienia. Musiałem się zatrzymywać, siadać (przy okazji przepraszam Beskidy za niecenzuralne słowa, które wydobywały się z moich ust). Na 49 km w schronisku spędziłem 15 minut z nogą w górze. Jeszcze "tylko" cztery kilometry w dół.
Żar lał się z nieba, ja człapałem, meta się nie zbliżała. Miałem serdecznie dość. Wreszcie w dole ukazały się znajome zabudowania Ujsoł.

Jeszcze tylko przejście przez most.

Nareszcie meta!
Medal i szybko do punktu medycznego. Tam ponownie schładzanie oraz zalecenie: na godzinę do rzeki. Posiłek regeneracyjny, piwko i busem do szkoły.

Tutaj przegląd, obiad i powrót na metę, gdzie oklaskiwaliśmy zwycięzców.
W Warszawie wizyta u ortopedy, który wstępnie orzekł naderwanie prostownika długiego palucha i zaordynował leki przeciwzapalne, udrożniające naczynia i inne oraz zakaz biegania przez dłuższy czas. Jego niedoczekanie!
Wnioski. Niedawno usłyszałem hasło podsumowujące mój start: "Sport najlepszą drogą do kalectwa!". Cóż, okaże się. Ja już myślę, gdzie by tu maraton pobiec :)
Piwna stopka.
Na mecie był o ile pamiętam Lech. Mokry i chłodny. Tyle w temacie.
Trasę znałem, swoje możliwości też, więc założenia przedstartowe były ambitne i miałem zamiar pójść tym razem w "trupa". Jak się okazało udało mi się to doskonale, tylko nie tak jak sobie zaplanowałem. O tym później.
Do Rajczy zabrałem się z trzema innymi biegaczami znalezionymi poprzez BlaBla. Tam odebrałem pakiet i próbowałem nieco odpocząć w szkole. O dziwo na miejscu zastaliśmy łóżka, więc pełen wypas! Szykowałem się na glebę.
Wieczorem odbyła się odprawa, na której od Szczęśliwej Pary Co Biega Ultra dowiedzieliśmy się, m.in., że podczas upału nie należy wyżymać lisów w celu zaspokojenia pragnienia, oraz że zjadanie jagód po drodze jest złem, bo odbiera pokarm niedźwiedziom :)
Później próbowałem się zrelaksować.
Jednak zanim udało się zasnąć, musieliśmy urządzić polowanie na szerszenie, które uparcie próbowały zamieszkać na szkolnych lampach.
Start jak zwykle o 4 rano, więc pobudka 2.30, lekkie śniadanie i ostatnie przygotowania sprzętu. Następnie wymarsz na start. Tam krótka przemowa orga i burmistrza, wystrzał i jazdaaaa.

Ruszyłem zgodnie z założeniami ambitnie, tym bardziej, że prognoza zapowiadała skwar, więc chciałem wykorzystać poranny chłód jak najefektywniej. Biegło mi się wyśmienicie. Na asfalcie tempo 4:30 i mocne nogi. Następne kilometry to wspinaczka na Rachowiec, gdzie na 10 km był pierwszy punkt. Na szczyt dotarłem w świetnej formie i już cieszyłem się na zbieg, ponieważ czuję się w tym nieźle. Zrobiłem dwa, trzy dynamiczne kroki w dół i moją prawa nogę przeszył ból. Aż mi się ciemno przed oczami zrobiło. Jakoś dokuśtykałem na dół i obejrzałem bolące miejsce. Nic nie widać, ale niestety to ta sama historia co na KBL-u, tylko spotęgowana. Na pewno coś naderwałem. I teraz galopada myśli. Schodzić z trasy, czy rozbiega się? Przecież jak nie spróbuje to się nie dowiem :) Opierając sie na kijku zrobiłem pare kroków. Bolało, ale nic nie chrupało, ani noga mi nie obwisła. Szkoda zajmować miejsce na noszach bardziej potrzebującym. Ruszyłem dalej.

Po kilometrze wiedziałem, że biegania nie będzie. O ile jeszcze moglem iść podpierając się kijkiem, to nie byłem w stanie wykonać najmniejszego odbicia. Najgorzej było na zbiegach. Tutaj raz wisiałem na moich wspornikach, innym razem próbowałem schodzić tyłem. O dziwo mogłem podbiegać, w związku z czym gnałem pod górę gdzie tylko mogłem. Inni uczestnicy wyścigu pukali się w głowę, bo co to za metoda: wolno w dół, wolno na płaskim a szybko w górę. Może to kiedyś opatentuję :)
Noga zaczęła mi puchnąć, więc polewałem ją wodą i udawałem, że nic mi nie jest. Około 35 km jeden z biegaczy użyczył mi zmarażacza. Dzięki! Pomogło na 2 kilometry, ale zawsze to coś.

Chudy Wawrzyniec charakteryzuje się możliwością wyboru trasy podczas biegu. Na Muńcolu można zdecydować się na 80+, lub 50+. Wybór był prosty, choć serce płakało. Ruszyłem w dół.
Ból był już nie do zniesienia. Musiałem się zatrzymywać, siadać (przy okazji przepraszam Beskidy za niecenzuralne słowa, które wydobywały się z moich ust). Na 49 km w schronisku spędziłem 15 minut z nogą w górze. Jeszcze "tylko" cztery kilometry w dół.
Żar lał się z nieba, ja człapałem, meta się nie zbliżała. Miałem serdecznie dość. Wreszcie w dole ukazały się znajome zabudowania Ujsoł.

Jeszcze tylko przejście przez most.

Nareszcie meta!
Medal i szybko do punktu medycznego. Tam ponownie schładzanie oraz zalecenie: na godzinę do rzeki. Posiłek regeneracyjny, piwko i busem do szkoły.
Tutaj przegląd, obiad i powrót na metę, gdzie oklaskiwaliśmy zwycięzców.
W Warszawie wizyta u ortopedy, który wstępnie orzekł naderwanie prostownika długiego palucha i zaordynował leki przeciwzapalne, udrożniające naczynia i inne oraz zakaz biegania przez dłuższy czas. Jego niedoczekanie!
Wnioski. Niedawno usłyszałem hasło podsumowujące mój start: "Sport najlepszą drogą do kalectwa!". Cóż, okaże się. Ja już myślę, gdzie by tu maraton pobiec :)
Piwna stopka.
Na mecie był o ile pamiętam Lech. Mokry i chłodny. Tyle w temacie.