czwartek, 31 grudnia 2015

Terakota w Shaanxi i nocne bieganie po Xi'an

Dzisiaj Sylwester a ja nie mam dobrego piwa. O to będę się martwił dopiero wieczorem. Teraz czas opuścić pociąg i wysiąść na jakże urokliwym i spokojnym dworcu w Xi'an. Przy wyjściu (sic!) kontrola biletów i natychmiast dopada do nas tłum. Taxi? Riksza? Chcesz coś kupić? Sprzedać? Ktoś próbuje mi wyrwać z ręki nieważny już bilet kolejowy. Może uda się przy jego pomocy oszukać kilka kontroli i wejść na teren dworca? 


Ponad głowami góruje budka z uzbrojonymi w kałasznikowy milicjantami. Nie czuję się specjalnie zagrożony, więc traktuję to jako lokalny folklor, choć ataki terrorystyczne w Chinach się zdarzają.

Jesteśmy 1200 kilometrów od Pekinu. Prowincja - myślę sobie. Szybko rewiduję poglądy. Ta "mieścina" liczy "zaledwie" 9 milionów mieszkańców. Wszędzie znajomy już smog i krajobraz blokowisk.


Xi'an powstało ponad 3100 lat temu i było stolicą trzynastu dynastii. My wtedy prawdopodobnie uganialiśmy się po lasach "na golasa" czcząc Kupałę (nie, żeby mi przeszkadzało bieganie na golasa po lesie, hihihi). Już w Polsce dowiedziałem się, że jest to  duży ośrodek gospodarczy z rozwiniętym przemysłem wysokich technologii, maszynowym, elektrotechnicznym, elektronicznym, środków transportu, włókienniczym, spożywczym, ceramicznym oraz hutnictwem żelaz. I wszystko to przywiozłem do domu w płucach. Nie dziwię się, że Chińczycy na każdym kroku odkrztuszają flegmę bez skrępowania pozbywając się jej nie poszukując spluwaczek. A propos? Widzieliście kiedyś spluwaczkę? Nie? Proszę bardzo :)


Hmm, czasem sam się boję tego, co mnie fascynuje w innych kulturach...

Wracamy do Xi'an, a właściwie w jego okolice. Na pewno jesteście na bieżąco z informacjami o "złotym pociągu" w pobliżu Wałbrzycha? Wyobraźcie sobie, że podobna historia miała miejsce w marcu 1974 roku. To właśnie wtedy, podczas drążenia studni, trzech chłopów z chińskiej komuny rolniczej natrafiło na naturalnej wielkości głowy z gliny. I nie były to gliniane łby naszych polityków. Odkryto podziemne posągi należące do wielkiego mauzoleum, które wzniósł dla siebie cesarz Qin Shi Huang Di, w III wieku p.n.e. Obecnie szacuje się, że w trzech jamach zawierających Terakotową Armię było ponad 8000 żołnierzy, 130 rydwanów z 520 końmi oraz 150 kawalerii konnej. Większość z nich nadal jest pochowana w dołach. 

 

Każdy z dołów ma około 7 metrów głębokości. Są one solidnie zbudowane z warstw ubitej ziemi, która jest twarda jak beton. Wszystko było pokryte drewnianym stropem, który po latach zawalił się. Teraz jamy są udostępnione do zwiedzania. Robią nieeeeeesamowite wrażenie. 

 

Wyobraźcie sobie 8000 wojowników, każdego z inną twarzą wzorowaną na żywych ludziach, stojących przez stulecia i wykonujących jedyny swój obowiązek: chronią cesarza.
Co do cesarza. Panowie, chcielibyście spędzić wieczność w towarzystwie glinianych facetów? On też nie chciał. W związku z tym zorganizowano mu kobiety. W ten sposób mianowicie, że wszystkie bezdzietne konkubiny zostały zaproszone do inspekcji grobowca, po czym pozostały w nim na zawsze zamurowane żywcem. To samo spotkało wielu robotników. Kto by się przejmował...

Na miejscu, oprócz trzech jam w osobnych hangarach udostępnione jest muzeum. jak to wszystko zwiedzić? Mam pomysł.


Innych biegaczy tu nie widziałem...

W okolicy wykopalisk znajdują się niewielkie zakłady rzemieślnicze, wykonujące tradycyjną metodą gliniane figurki i oferujące je do sprzedaży.


Można tu też sprawdzić się w roli jednego ze strażników. Czy byli łysi strażnicy? Nie wiadomo, nie każda głowa ocalała, ale podejrzewam, że jeśli taki się znalazł, to musiał być co najmniej dowódcą oddziału.


A przy okazji zdjęć. Widzieliście kiedyś Azjatę? Tak? A robiliście sobie z nim/nią zdjęcie na ulicy? Nie? A Oni sobie z nami robią. Jesteśmy dla nich bardzo egzotyczni. Zwłaszcza blondynki i łysi z bródką. Nawet nie zliczę, ile razy pozowałem z jakże sympatycznymi tubylcami. Szczególnie dzieci zwracały na mnie uwagę.


Ale nie tylko:

 

Ja też korzystałem z okazji zrobienia sweet foci, zwłaszcza w momencie, kiedy "okazja" przybierała tak bajecznie kolorowe barwy jak Ta:


Pędzimy dalej. W okolicach Xiaoyan Ta - Małej Pagody Dzikiej Gęsi, czeka nas trudne zadanie.


Będziemy uczyć się trudnej sztuki kaligrafii. Tych krzaczków. Dla nas to tylko rysunki, a dla Chińczyków oprócz alfabetu i funkcji komunikacyjnej jest to ważna cześć kultury. Dzieła uznanych mistrzów osiągają zawrotne ceny i są nierzadko wręczane urzędnikom w charakterze łapówki. Pamiętajcie jednak, że nie wolno ich wywozić, a wszystko to, co zazwyczaj sprzedają nam jako arcydzieła, powstaje na zapleczu sklepu rysowane przez odpowiednika naszego Heńka Mechanika. 

 

Co nie oznacza, ze nie są interesujące.

Wracając do "krzaczków". Po fachowych wyjaśnieniach i piętnastominutowym wykładzie jestem w stanie rozróżnić... jeden znak: "szczęście". Chyba potrafię.


Próbowałem go też namazać piórkiem i tuszem na papierze ryżowym, ale skutek był tak opłakany, że nie odważę się go udostępnić szerzej.

Xi'an jest znane również z bajecznie kolorowych Xi'an  Zhonglou i Xi'an Gulou, Wieży Dzwonu i Wieży Bębna. Całe stare miasto jest otoczone olbrzymim, podświetlonym w nocy murem.


Ta aglomeracja mnie zaskoczyła. W porównaniu z Pekinem jest tu kolorowo, na ulicach tętni życie. Wszędzie błyskają neony. I jest coś, co przyprawiło mnie niemal o pozytywny atak serca. Muzułmański Targ. Gdybym miał do dyspozycji tylko godzinę w tym mieście, z pewnością całą spędził bym tutaj. Feeria barw, zapachów i dźwięków. Szaleństwo. Po prostu nie do opisania. To trzeba zobaczyć.

 

Tuz obok suszonych owoców


powstają smaczne, jagnięce szaszłyki (wybaczcie mi weganie!), czy raciczki.

 

A jeszcze dalej można spróbować lokalnych specjałów wyrabianych na miejscu

 

czy napić się soku z egzotycznych owoców.

 

Ja jednak w planach mam nieco inne dania.

 

Przy dźwiękach tradycyjnych chińskich instrumentów oraz pokazie tanecznym miałem okazję spróbować kilkunastu rodzajów chińskich pierożków.

  

Bardzo smacznych. Było też piwo. To już szału nie robiło.

Czas na biegowe rozpoznanie terenu. Niestety, podobnie jak Pekin, Xi'an nie oferuje biegaczom zbytniego komfortu. Zieleni trzeba szukać, co w nocy i przy zbliżającym się Nowym Roku nie powodowało u mnie skoku adrenaliny. 

 

11 kilometrów w zgiełku i pomiędzy samochodami było raczej pożegnaniem biegowym roku niż przyjemnością.

Dzisiaj jeszcze symboliczna lampka wina (i oczywiście miejscowego bimbru), odśpiewanie "Sto lat!" w holu hotelowym  w doborowym towarzystwie, a później do łóżka. W Polsce dopiero 17. Rano ruszamy dalej. Tam będzie bardzo wesoło.





środa, 30 grudnia 2015

Chińczycy uprawiają sport? Pekin dzień drugi.

4.50 a my już w biegu. Tym razem biegnę z Kasią, a ona oczywiście wyposażona w GPS. Tym razem nie ma szans na przypadkowy skręt. Szkoda. Lubie się gubić, zazwyczaj w tym zgubieniu jest jakiś pozytyw: a to spotkany człowiek staje się drogowskazem, a to trafiam na rzeczy niedostępne oku turysty. Ale dzisiaj nie mamy czasu na błądzenie. Po śniadaniu mamy napięty grafik.
Ponownie próbujemy dotrzeć do Świątyni Nieba. Przy okazji szukamy miejsc przyjaznych biegaczom. Niestety, Pekin nie jest pod tym względem łaskawy. Jest kilka parków, oraz ścieżek wzdłóż cieków wodnych, jakże jednak daleko im do mojego Lasu Kabackiego. I bez maseczek naprawdę ciężko oddychać. Nie wyobrażam sobie tutaj WB2. 

 

Miasto jeszcze śpi. Mimo to na ulicy można coś zjeść.
Można też zamówić świeżego kurczaka. Bardzo świeżego.

 

O dziwo, w miniparku wzdłuż rzeki truchta dwóch biegaczy. Czyli nie jesteśmy osamotnieni w swym szaleństwie. Niestety, podwoje Świątyni okazują się zamknięte - jak się później dowiedziałem, wszystkie tego typu obiekty i parki są zamykane w nocy. Czyli do biegania pozostają ulice i chodniki. Słabo. Wracamy do hotelu tą samą drogą. Wyszło 9 km. Będzie co nadrabiać w Polsce, przecież baza sama się nie zrobi, a pierwsze półrocze będzie zdecydowanie pod znakiem długich biegów.

A czy Chińczycy uprawiają sport? A czy słońce świeci? Świeci! Najlepiej to widać w jego świątyni. W Ri Tan Park czyli Świątyni Słońca – dawnym kompleksie świątynnym znajdującym się w centrum Pekinu, w dzielnicy Chaoyang. Teraz jest tutaj park, w którym mieszkańcy blokowisk korzystają z odrobiny zieleni. 

 

Na każdym kroku widać ludzi uprawiających wszelkie odmiany aktywności fizycznej. Każdy najmniejszy kawałek wolnej przestrzeni jest wykorzystany. Jedni pojedynczo, inni parami, jeszcze inni w grupach.
Można natknąć się zarówno na wojowników Ninja


jak i na marsz zombi spacerujących wokół parku w jednostajnym rytmie


Zewsząd dobiega muzyka wydobywająca się z przenośnych magnetofonów. Jednak i tutaj można znaleźć oazy spokoju, gdzie wyprowadzane są psy ptaki.


Ptaki korzystają z pięknego poranka, a ich właściciele ćwiczą Tai Chi. W Polsce stawiamy na indywidualność, co manifestuje się też w relacjach społecznych. Tutaj - przynajmniej w aspekcie towarzyskim - mam wrażenie, że wszyscy są nastawieni na przebywanie w grupie. W tych grupach widać zarówno kobiety, jak i mężczyzn, osoby starsze i młode. I co ważne, także osoby niezbyt sprawne ruchowo. Wszyscy w miarę możliwości realizują swoja wizję społeczeństwa. U nas też to się zmienia, ale nadal daleko nam do tego, co widzę w tym parku. Cóż, osobiście też najczęściej na trening wychodzę sam. Wyłazi ze mnie introwertyk? Osobowość antyspołeczna?

Jedziemy dalej. Jakie jest Wasze pierwsze skojarzenie z Chinami? Pewnie niejedna osoba pomyśli: jedwab. Oczywiście, ze tak.  To jeden ze skarbów tego kraju. 

Znaleziska archeologiczne wskazują, że jedwab wytwarzano w Chinach już w około 3600 roku p.n.e. Przypominam, że chrzest Polski nastąpił w roku 966 n.e. Daje do myślenia.
Wszyscy jak sądzę wiemy, że przędzę pozyskuje się z kokonów jedwabników. Nie będę tu opisywał procesu hodowli, wspomnę tylko o końcowym etapie pozyskiwania włókna. Kokony zanurza się w gorącej wodzie, znajduje koniec każdej nici jedwabnej, a następnie zawija na szpulę. Z jednego kokonu otrzymuje się ok. 1,6 km bardzo cienkiej nici.
A w kokonach siedzą takie oto robaczki: 

 

Zarówno robaczki, jak i cały proces wytwarzania jedwabiu można obejrzeć w fabryce jedwabiu. Od pozyskiwania nici:


Poprzez wykorzystanie półproduktu do wyrobu pościeli:


Aż do wielkiego finału:

 

Dobrze, że na wyjazd wzięliśmy tylko bagaż podręczny. Pewnie wróciłbym nie tylko z kilkoma kokonami z prezentacji. Zostawmy jedwabniki w spokoju i ruszmy w stronę Zakazanego Miasta.

Aby się tam dostać, należy najpierw przebyć największy plac na świecie. Plac Niebiańskiego Spokoju - Plac Tian'anmen. 800x300metrów. Ależ by się tu biegało! To tutaj między 15 kwietnia a 4 czerwca 1989 roku odbyły się protesty studenckie dotyczące rozpoczęcia reform politycznych, demokratyzacji życia publicznego oraz walki z korupcją. Protesty krwawo stłumione przez ówczesne władze.

 

Echa tych wydarzeń widać na każdym kroku. Wejście na teren placu wiąże się z prześwietlaniem bagażu, oddaniem źródeł ognia (zapalniczek i zapałek), oraz niejednokrotnie rewizją. Na samym placu widać zarówno służby mundurowe, jak i niezbyt ukrywających swoją profesję tajniaków.
W zasadzie Tian'anmen to monumentalna brama, stanowiąca narodowy symbol Chin i umieszczona w godle Chińskiej Republiki Ludowej (widać ją za moimi plecami na zdjęciu powyżej). Nią udajemy się do Zakazanego Miasta - Gu Gong, czyli kompleksu pałacowego zbudowanego w latach 1406-1420. 
 

Zakazane Miasto, jego historia, dramatyzm związany z rządzeniem przez cesarzy wielomilionowym państwem na długo będzie gościł w moich wspomnieniach.

 

Ogrom tego miejsca przytłacza.

 

A jednocześnie zachwyca dbałością o szczegóły i kolorystykę.


Przy okazji serdecznie pozdrawiam naszą lokalną przewodniczkę, niezwykle ciepłą i radosną Mei. Nadal pamiętam: yi, er, san, si, wu, liu...

Z tego wzgórza na pewno będzie ciekawy widok na Zakazane Miasto.


Jest to Wzgórze Węglowe w Parku Jingshan, usypane z ziemi wydobytej z fosy pałacu, która osłania kompleks od północy, zgodnie z zasadami chińskiej geomancji fengshui; od południa ochrania pałac woda płynąca niewielkim kanałem (za Wikipedia).


Widok rzeczywiście zapiera dech w piersi. U naszych stóp cały Pekin.

Ukoronowaniem dnia miało być odwiedzenie hutongu, czyli zespołu tradycyjnych, szczelnie połączonych za sobą parterowych budynków. 

 

Muszę powiedzieć, że ta wizyta zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Środek ogromnego miasta, a tutaj nadal bieda. Choć może nie, bo gdzie się da stoją nowoczesne samochody?

Na dzisiaj dość zwiedzania, ale nie koniec wrażeń. Udajemy się na dworzec kolejowy i ruszamy w 1200 kilometrową podróż. Wspominałem o względach bezpieczeństwa w Chinach? To temat na osobny wpis. Dość powiedzieć, że zanim wsiedliśmy do pociągu, cztery razy sprawdzano nam bilety i paszporty, oraz dwukrotnie prześwietlano bagaże.
Czternaście poczekalni, tysiące ludzi czekających na odjazd. Czyżby jednym z towarzyszy naszej podróży okazał się ten dżentelmen?


Na szczęście nie dzieliłem z nim kuszetki. Jutro dalsza wyprawa w historię. Do zobaczenia.

wtorek, 29 grudnia 2015

Jetlag, bimber i pandy - sprawdzam, czy w Pekinie da się biegać.

No i mnie dorwał. Broniłem się, zabezpieczałem, ale okazał się nieubłagany. Przylazł o 4 nad ranem i nie chciał sobie pójść. Jetlag. Leżę, leżę, a spać się nie chce. Cóż robić? Zwlekłem się z łóżka i ubrałem w strój biegowy. Planuję pobiec kawałek do znanej już mi Świątyni Nieba. Wyjdzie pewnie jakieś 10 km, licząc z obiegnięciem kompleksu. Mapę mam tylko schematyczną, ale sprawdziłem, że z hotelu w lewo i później za jakiś czas w prawo. Kto by się zgubił? Obawiałem się jednego. Tłumów na ulicy. Straszono mnie jakimś wręcz niewyobrażalnym tłokiem, przecież te miliony ludzi muszą przemieścić się z miejsca na miejsce. No i się zdziwiłem. Na ulicach praktycznie nikogo. Mało samochodów, jedynie co jakiś czas cicho niczym duchy przejeżdżają jednoosobowe wehikuły przewożące w zasadzie wszystko co tylko się na nie zmieści. 

 

Co ciekawe, pojazdy te oszczędzają energię poprzez nieeksploatowanie oświetlenia. Potrafią wyłonić się z bocznej uliczki i porządnie napędzić stracha przejeżdżając prawie po stopach. No nic, pobiegłem dalej. Kilometr, dwa, cztery. Gdzie u licha jest ta Świątynia? Patrzę, jest jakaś droga w prawo, szeroka jak autostrada, ze cztery pasy w jedną stronę. Pewnie to tam... To nie było tam. Droga skończyła się w polu... Wbiegłem między jakieś bloki i w zupełnych ciemnościach (dlaczego nie wziąłem czołówki?) trochę pobłądziłem. Przy okazji przekonałem się skąd tu tyle dymu. Pomiędzy blokami stoją jakieś kominy, które wyrzucają z siebie kłęby toksyn wprost w pobliskie okna. Co kto lubi.
Dalej już nie kombinowałem, widocznie Świątynia jest gdzieś w tych ciemnościach. W drodze powrotnej spotkałem biegacza. Na twarzy miał maseczkę i gogle. Sport to zdrowie pomyślałem i wróciłem do hotelu. Później dowiedziałem się, że Świątynia rzeczywiście jest, ale w prawo z hotelu. Ups. Nie pierwszy raz pochrzaniłem kierunki.

Na szczęście dalsza część dnia raczej wyklucza błądzenie. Jedziemy zobaczyć pluszaka. Prawdziwego, żywego pluszaka. Pandę Wielką.
Zwierzakom tym grozi wymarcie. Z jednej strony winny jest człowiek, ingerujący w środowisko zamieszkiwane przez te niedźwiedzie. Z drugiej strony winne jest lenistwo. Miśkom nie chce się po prostu rozmnażać. Wolą wcinać bambusy.



W Europie pandy można zobaczyć w zaledwie pięciu ogrodach zoologicznych i jest w nich po parze tych zwierząt. W pekińskim zoo widziałem pięć miśków. Moje uczucia są mieszane. Pandy nie wyglądają jak na filmach. Są brudne, a wybiegi w niczym nie przypominają warunków naturalnych.



Jednak natychmiast polubiłem te góry futra. Chętnie jednego zabrałbym do domu.
Planując odwiedzenie tego miejsca można zarezerwować sobie nieco więcej czasu. Są tu też inne zwierzęta. My jednak musieliśmy jechać dalej.

Następny przystanek: królestwo wyrobów z pereł słodkowodnych. Taka sprzedaż jak u nas garnków i pościeli z wełny merynosów. Najpierw prezentacja, a później wciskanie towaru po cenie 3 razy wyższej niż gdzie indziej. Jednak czas nie był stracony. Podczas zakupów panowie częstowani byli lokalnym specjałem: alkoholem o smaku i aromacie lakieru do paznokci. Pewnie po to, aby stracili wzrok na czas zakupów dokonywanych przez partnerki. O tym bimbrze pewnie jeszcze będzie przy innej okazji.

 

Wracając do pereł. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak pozyskuje się te kuleczki z małży.



W jednym stworzonku jest ich nawet kilkanaście. Nie są one tak drogie jak te słonowodne, a hodowla przypomina laboratorium medyczne. Na pamiątkę wziąłem kilka sztuk. Pewnie nie będę wiedział co z nimi zrobić w domu...

Jestem głodny zabytków i architektury. Ten głód w pełni zaspokoił Yiheyuan - Pałac Letni. Jest to kompleks parkowo-pałacowy stanowiący miejsce letniego odpoczynku cesarzy chińskich z dynastii Qing.

 

Do kompleksu wchodzimy bramą wschodnią, za którą znajdują się dawne rezydencje cesarzowej Cixi: Pałac Dobroczynności i Długowieczności oraz Pałac Nefrytowych Fal.



Całość jest położona nad sztucznym jeziorem, teraz zamarzniętym, ponad którym króluje Wzgórze Długowieczności.

 

 Czas na biegusiowe zdjęcie .

Warto na pewno zobaczyć też kilometrowy, pokryty dachem ganek zwany Długim Korytarzem - będący jednym długim dziełem malarskim, oraz wdrapać się na wzgórze, z którego w mniej smogowy dzień zapewne rozpościera się piękny widok. Nam wdrapanie się na górkę zajęło cztery minuty. Ale troszkę truchtaliśmy bo czas nas gonił. I jest jeszcze łódź. Marmurowa Łódź.



Dla mnie to niemy świadek pychy ludzi sprawujących władzę nad biednym narodem. Z drugiej strony: czy pamiętamy władców dobrych? Chyba raczej tych, którzy zaznaczyli się w historii poprzez ucisk i nadmiernie rozbudowane ego. No dobrze, generalizuję.

Czas na sprawy duchowe. Odwiedzamy świątynie.
Na pierwszy ogień idzie Yonghegong: Świątynia Harmonii i Spokoju, do której wchodzimy poprzez bajecznie kolorową bramę.



Za nią znajduje się największy w Pekinie kompleks buddyjskich świątyń zajmujący teren, bagatela - 60 tysięcy metrów kwadratowych. w którym jest ponad tysiąc pokoi. Znajduje się tam dużo cennych zabytków, z których trzy są najważniejsze i uważa się je za arcydzieła: Wzgórze 500 Arhatów gdzie na palisandrowym drzewie wyrzeźbiono m. in.: las, wieże, jaskinie i mosty, a także 500 arhatów, z których każdy ma inną twarz, Pawilon Wielkiego Buddy, który jest najwyższym budynkiem w Świątyni Lamy oraz znajdujący się w pałacu posąg Buddy Maitreyi wyrzeźbiony z jednego kawałka drzewa sandałowego.



Cały posąg ma wysokość 26 metrów i jest wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Na ołtarzu wyrzeźbione jest 99 smoków. Robi to niesamowite wręcz wrażenie.



Świątynia jest oczywiście cały czas użytkowana, a my turyści jedynie przeszkadzamy w modlitwach.

Tuż obok położona jest inna świątynia. Słyszeliście kiedyś takie słowa: "Ci, którzy się uczą, podobni są do roślin. Zdarza się bowiem, że roślina zakiełkuje, ale nie rozkwitnie; zdarza się też, że zakwitnie, ale owocu nie wyda"? Ja tez nie. Ale to Konfucjusz. A o nim na pewno słyszeliście, a jeśli nie, to odsyłam do Wiki.
A oto i On.



Sama świątynia Beijing Kongmiao  nie robi już takiego wrażenia jak poprzednia, niemniej świadomość, że 51624 osoby zdawały tu przez wieki egzaminy urzędnicze i ich nazwiska przetrwały wyryte na kamiennych tablicach działa na wyobraźnię.



W drodze powrotnej starałem się zajrzeć w każdą dziurę i jak zwykle okazywało się,  że za kolorową fasadą istnieje szara rzeczywistość. Choć może nie zawsze szara. Czego doskonałym przykładem jest ta oto dziewczynka. Śliczna, prawda?

 

A o nasze bezpieczeństwo dbają czujni i wszechobecni stróże prawa.



Wieczorem postanowiliśmy pozwiedzać Pekin nocą. Metro jest dość przyjazne, na szczęście wszystkie stacje mają opisy po angielsku. Jednak obsługa nie posługuje się tym językiem. Nawiasem mówiąc nawet w hotelach jest z tym problem. Wybieracie się gdzieś metrem? Moja rada. Wydrukujcie sobie mapkę i palcem wskazujcie miejsce docelowe, ponieważ tu kupuje się bilet do konkretnej stacji. My jechaliśmy 6 stacji i zapłaciliśmy 6 juanów za dwie osoby w jedną stronę. Mówiłem o smogu? Nawet tutaj nie ma przed nim ucieczki.

 

Na powierzchni niewiele lepiej.




Ale za to jeżeli potrzebujecie coś naprawić, np. telefon, można zrobić to od ręki na ulicy.



Jestem pozytywnie wykończony. Teraz już tylko:



I do łóżka. Ciekawe co przyniesie jutrzejszy dzień. Nie mogę się doczekać.