poniedziałek, 14 listopada 2016

Bieg Niepodległości Warszawa 2016

   Oj, dawno nie pisałem. Naprawdę bieganie jest proste! Łatwiej mi się zmobilizować do biegania, niż do pisania.
   Może po prostu nie było o czym? W zasadzie to nie wiem. Kilka razy startowałem - raczej dla przyjemności niż wyniku, co nie przeszkodziło zrobić nowej życiówki w Półmaratonie Krakowskim.
Później dopadła mnie choroba, która trzyma do teraz i nie pozwala trenować. Wrrrr.


    Jednak Bieg Niepodległości w Warszawie był czymś, co długo pozostanie w mojej pamięci. Kolejny raz pobiegłem jako "zając", czyli na zadany czas (50:00) To ogromna frajda prowadzić grupę. Tym razem była tak liczna, że podzieliliśmy się obowiązkami z kolegą. Ja biegłem z "czerwonymi" - on z "białymi".

   Przed startem krótka odprawa i przekazanie wskazówek, później wspólna fota



i ruszamy do stref. Było zimno. Najzimniejszy Bieg Niepodległości od lat. To dobrze. Posypią się życiówki. Będę biegł bez rozgrzewki - nie chciałem się spocić i później przeziębić jeszcze bardziej. Nasza strefa (zielona) ruszy około godziny 11.30. Padają pytania o strategię biegu - jest jedna. jak najrówniej - czyli tempo około 5:00

   Start. Pierwszy raz nie ma przede mną nikogo. Pustka. Widać tylko około kilometrowy odcinek asfaltu. Ruszyliśmy popychani siłą tłumu. Trzeba hamować. Mimo to za szybko. Pierwszy kilometr około 4.42. Na szczęście to nieco z górki, będzie zapas na powrót. Tempo się ustabilizowało. Jednak miedzy wieżowcami nie ma szans na pomoc Garmina. Trzeba biec na czuja. Na nawrotce 17 sek zapasu. Idealnie.



   Dalej było nieco wiatru w twarz. Straciłem głos od dopingowania grupy. Chciałem przepłukać gardło wodą, ale niestety dostałem pusty kubek. Trudno. Ostatnie dwa kilometry to cały czas próby wsparcia. Sam wiem, jak to pomaga. To niesamowite oglądać ten wysiłek, walkę biegaczy. Nie jest istotne jaki czas łamią. Łamią własne ograniczenia!
   Meta. 49:58. Zadanie wykonane. Upewniły mnie w tym podziękowania kilku osób. To bardzo miłe.
Teraz czas pomyśleć o własnych słabościach i łamaniu życiówek. Za tydzień sam skorzystam z pomocy "zająca". Mam nadzieje, że dam radę i też będę mógł mu podziękować...




Zdjęcia: Aktywna Warszawa, maratończyk.pl oraz oczywiście niezastąpiona Kasia

czwartek, 1 września 2016

Chorwacja – kilka miejsc do biegania w kurortach



   Poniżej zamieszczę kilka tras i miejsc, które obiegałem podczas ostatniego pobytu w Chorwacji. Od razu zaznaczę, że wyjazd nie był skierowany wyłącznie na bieganie, a wszystkie trasy można traktować jako „dodatek” do wypoczynku i wykorzystanie jako planowanie ewentualnego treningu. Trasy opiszę w takiej kolejności, jakiej je pokonywałem. Oczywiście, w tych miejscach zapewne można znaleźć inne, równie lub nawet bardziej ciekawe kierunki. Mi starczyło czasu jedynie na te poniższe.

Uwagi ogólne
   Na początek pogoda. Wiadomo – w te miejsca jedziemy po słońce i tego na pewno nie będzie nam brakować. W związku z tym należy opamiętać o spakowaniu czegoś do zabezpieczenia łepetyny, tym bardziej gdy brak na niej włosów (jak u mnie). Temperatura to zazwyczaj 30 stopni w cieniu a na słońcu o wiele więcej. Słońce praży o wiele mocniej niż u nas, jednak wszędzie gdzie byłem, sytuację ratował lekki wietrzyk i oczywiście morze. Wspaniałe i chłodne, ale nie zimne. Idealne do regeneracji po bieganiu.
   Sprzęt. Ja jestem minimalistą. Miałem jedne jedną parę butów - sprawdziły się zarówno na plażach, ścieżkach leśnych jak i w górach. Przyda się na pewno na krótsze wybiegania butelka z wodą, a w górki większa ilość płynów. Na strumienie nie ma co liczyć! Dla mnie wystarczający był plecak z bukłakiem 1,5 litra. W miastach powszechne są kraniki z woda nadającą się do picia.
   Biegacze. Są! Ale raczej na niżej położonych trasach. Co ciekawe na ścieżkach górskich najczęściej można spotkać... Polaków. A przynajmniej ja miałem takie szczęście.
    Zawsze też warto mieć przy sobie jakieś pieniądze. Arbuz zaraz po biegu to coś, co może zastąpić najlepsze piwo (może nieco przesadziłem...). Ceny są nieco wyższe niż w Polsce, ale nie powalające. Płacimy oczywiście w kunach.

Split
 
    Split to miasto i port na niewielkim półwyspie. Jest to drugie co do wielkości miasto Chorwacji pod względem liczby mieszkańców. To na tutejszym lotnisku wylądowaliśmy pierwszego dnia. Moim zdaniem nie warto tu spędzać dłużej niż jednego dnia. Spokojnie wystarczy on na zwiedzenie zabytków i pobieganie.
    Na pewno należy obejrzeć stare miasto z Pałacem Dioklecjana. Warto pokręcić się po jego wąskich uliczkach lub wdrapać na wieżę. Można też pobiegać po nabrzeżu, ale nie jest ono długie.


Biega się tutaj trudno, jest dużo turystów. Ale tak jak wszędzie w centrach. Na pewno rano jest i przyjemniej i mniej tłoczno. Ja wybrałem podziwianie panoramy Splitu z góry miejskiej Marjan. Wzgórze nie jest strome, możemy spokojnie potruchtać zarówno po ścieżkach, jak i długaśnych schodach (uwaga, bardzo śliskie). Przed szczytem znajdziemy kranik z wodą, więc zabieranie swojej nie jest konieczne. Ze szczytu na którym znajdują się dwie cerkwie, rozlega się cudowny widok zarówno na samo miasto, jak i na pobliskie wyspy.


Makarska
   Położona ok. 60 km na południowy wschód od Splitu oraz 140 km na północ od Dubrownika. Sama Makarska nie jest miastem wartym zwiedzania. Ot, port, plaża, kościół, bulwar i tyle. Ale jaki widok w tle!!!


Jeśli chodzi o bieganie rekreacyjne - do dyspozycji mamy zarówno nabrzeże

 
jak i park suma Osejva. Park jest niezbyt duży, ale biegając po ścieżkach na pewno mamy szansę zebrać kilka kilometrów. Trasy są pagórkowate, ale nie strome. Jest też cień i miękkie podłoże. Zawsze też możemy skręcić i w kilka chwil znaleźć się nad morzem.
   Można także przenieść się na drugą stronę drogi dojazdowej i spróbować podbiegów. Nie ma tutaj w zasadzie ulic poziomych. Wszystkie pną się mocno w górę co daje nam szansę spojrzenia na park z innej perspektywy.

 
   Oczywiście mając "pod nosem" góry, grzechem byłoby na nie nie zawędrować. Naszym celem był najwyższy szczyt w paśmie Biokovo w Górach Dynarskich - Sveti Jure (1762 m n.p.m.). Można na niego dojechać samochodem, ale przecież nie o to chodzi. My pobiegliśmy. I tutaj uwaga. Naprawdę warto wyruszyć jak najwcześniej. Po pierwsze słońce jeszcze nie praży, a po drugie, jeśli będziecie mieli szczęście, to czekać na was będzie taki widok:



Na szlak wyruszamy z centrum miasta, na całej długości jest doskonale oznaczony a zgubić się można w zasadzie jedynie na samym jego początku. Pierwsza część trasy jest zaskakująco łatwa. Nie ma bardzo stromych podejść, ścieżka wije się wśród drzew i krzewów. Podłoże jest w miarę równe. Myślę, że do pierwszego szczytu spokojnie można wybrać się z dzieciakami (oczywiście bez wózka).
Dalej jest nieco trudniej, zaczynają się uciekające spod nóg kamienie, a i coraz mniej jest osłony przed słońcem. Mi ta trasa zaskakująco często przypominała nasze Tatry.


Uważać należy po dotarciu do asfaltu. Mamy tu dwie opcje. Albo skręcamy w lewo i już do szczytu tarabanimy się drogą, albo idziemy w prawo na dół i po kilkudziesięciu metrach mamy ponownie podejście. Nie sposób go przeoczyć. Jest proste jak strzelił a dodatkową pomocą przy wspinaczce może okazać się rozpięta na całej jego długości lina. Jednak spokojnie, jest ona tam chyba na okoliczności deszczu i śliskiego podłoża. Jeśli mamy braki w wodzie to kawałeczek dalej asfaltem traficie na coś w rodzaju opuszczonej knajpy. Stoją tam betonowe stoliki a przy drodze jest szlaban. Jeśli się dobrze rozejrzycie, to na ścianie zbiornika znajdziecie pompę. Można tu uzupełnić zapasy. Co prawda woda "jedzie" mułem, ale na bezrybiu i rak ryba.



Na górze nie ma schroniska. Są za Toi Toi -e. Jest tu też oczywiście cerkiew, a cały szczyt można obiec szlakiem. Powrót można zaplanować w kilku wariantach. My wybraliśmy początek ten sam jak przyszliśmy.



Później na rozwidleniu szlaków w prawo na Veliko Brdo i mocno w dół. Ale uwaga! Ten szlak na samym dole jest bardzo trudny. Jeśli boisz się upadku, masz słabe "czwórki" albo nie lubisz uciekającego spod nóg podłoża - wybierz inny. Jakieś dwa kilometry przed miastem zaczyna się żleb który pokryty jest grubym żwirem. Drzewa rosnące po drodze zamiast pomagać, raczej dają szansę na rozbicie sobie nosa. Tutaj albo zjeżdżasz na tyłku, albo zamykasz oczy i biegniesz na złamanie karku a nogi po łydki zagłębiają się kamienie..Ten drugi sposób jest o tyle lepszy, że nie zdążą cię użreć występujące tu w dużej ilości żmije. No i daje merga ubaw (przynajmniej mi).


 Później już tylko trochę asfaltu i powrót na kwaterę. Nam całość wyszła 22km i około 8 godzin. Przewyższenie to 2250m. Nie spieszyliśmy się, siadaliśmy, robiliśmy zdjęcia. Wycieczka fantastyczna, widoki cudowne a takich szlaków jak widziałem jest tam kilka.

Bol

Bol na wyspie Brač to wręcz wymarzone miejsce na aktywny odpoczynek. Leży on u podnóża Vidovej Góry (778 m n.p.m.), najwyższego szczytu nie tylko Braču, ale i wszystkich wysp Adriatyku. Oczywiście znajduje się tutaj również najsłynniejsza plaża - Zlatni Rat. Do biegania ze względu na rozmiar się nie bardzo nadaje, ale przecież jak już jesteśmy...


 Biegać tu można zarówno po nadmorskim deptaku (o ile nie ma za dużo ludzi) jak i na jego przedłużeniu. Po prostu kierujemy się w stronę plaży nudystów (nie rozglądamy się na boki hihihi) i Biegniemy do końca ścieżki. Jest ona bardzo przyjemna i malownicza. W tę stronę to jakieś 2-3 km. Dalej się nie da, bo jest zagrodzona siatką.





Możemy też pobiec w przeciwnym kierunku, ale tu do wyboru mamy w zasadzie jedynie drogę, bo plaże nie mają "ciągłości".




W ten sposób spokojnie "nazbieraliśmy" 10 km. Zwiedzać w zasadzie nie ma czego. Oczywiście jest kościół i cerkiew, ale je mijamy biegusiowo.

Kolejny dzień to ponownie górki. Wycieczka na wspomnianą Vidovą Górę. Na szlak łatwo jest trafić, jest też bardzo dobrze oznaczony.



   Szlak prosty. Niezbyt wymagający. Na upartego można cały czas biec pod górę. Warto zabrać ze sobą sporo wody, bo praktycznie cały czas wspinamy się w słońcu a na szczycie, wbrew opisom na stronach, nie ma knajpy - została zamknięta. Jesteśmy zdani na własne zapasy.
   Po drodze można najeść się jeżyn. Mają bardzo specyficzny smak i są niemal pozbawione soku. Nas po nich rozbolały brzuchy. Jednak pozostanę przy dzikich figach, nawet niedojrzałych!



Na szczycie warto się nieco "pokręcić" i poszukać cichego miejsca na biwak. Jest tu trochę ludzi bo można dojechać tu samochodem z drugiej strony. Ale po co? Jakby pan Bozia chciał byśmy jeździli, to dałby nam kółka a nie nogi. Prawda? Jeżeli mamy dużo wprawy, to biegając oszczędzamy buty i stawy nie dotykając podłoża. W tym celu należy wytworzyć pod podeszwą poduszkę powietrzną, jak na zdjęciu poniżej.



Szukaliśmy też jakiejś alternatywy dla drogi powrotnej, ale wszędzie na przeszkodzie stawały murki oporowe. Wracamy tą samą ścieżką.



Cała wycieczka: 14,5 km (z kręceniem się po szczycie), 3 i pół godziny (łącznie z przerwami), przewyższenie 960m. Łatwo, miło i przyjemnie. I jeszcze jest czas na opalanie.

PS.
Na tutejszych wyspach nie jest wyjątkiem taki widok:



A w sklepie możemy nabyć doskonałe craftowe piwo!!!



Hvar
 Hvar na Hvarze. Miasto Hvar na wyspie Hvar. Nieco mylące. Warto na to zwrócić uwagę kupując bilety na prom. 


 Miasto jest bardzo malownicze. Ja uwielbiam wąskie, urokliwe uliczki w których bruk szepce swoją historię pisaną setkami tysięcy nóg.



 Punktem obowiązkowym jest zdobycie wzgórza zamkowego. Nie jest ono wysokie. Wejście to kilka dosłownie minut.



 
Mamy tu też obszerny rynek, port i duuuużo dyskotek. Brak czasu uniemożliwił pełniejszy zwiad, ale jeszcze tu wrócę podczas tego wyjazdu.

Stari Grad

Jak sama nazwa wskazuje, jest to stare miasto, a raczej miasteczko. Jedno z pierwszych w basenie Morza Adriatyckiego. Mieszkańcy chwalą się, że w ogóle pierwsze (na pewno pierwsze na Hvarze). Biegać w zasadzie można jedynie wzdłóż zatoczki. Od jednej plaży do drugiej to około 5 km. Akurat trasa na wieczorny lub poranny rozruch.



W okolicy są też tereny zielone, ale do nich nie udało mi się dotrzeć.

 Jelsa

 Ponownie niewielkie miasteczko na Hvarze, którego główną atrakcją jest plaża, kościół i wątpliwej wartości artystyczna instalacja. Zabieramy więc się stąd jak najszybciej, bo czasu mało, a w pobliżu znajdują się ruiny zamków. Aby do nich dotrzeć należy odnaleźć szlak na co my straciliśmy prawie godzinę. Kierujemy się dowolną uliczką w górę i szukamy dojścia do drogi asfaltowej. Po drodze rozglądajcie się. Nam udało się spotkać pszczółkę samotniczkę (zadrzechnię fioletową) wielkości niemalże kciuka.



Z drogi wędrujemy do kościoła na wzgórzu. 



I olewając wskazania mapy (droga skończy się nasypem po kilkuset metrach) skręcamy za kościołem w lewo. Kierujemy się na jakże znane nam wraki.



Później już tylko prosto około 2 km i ruiny. Prawdopodobnie. Niestety nie sprawdziliśmy, bo przez błądzenie skończył się nam czas. A szkoda, droga wyglądała ciekawie. Prowadziła przez sady oliwkowe i figowe.
Tego samego dnia jeszcze pobiegaliśmy. Tym razem w Hvar Halfmarathon. O tym w następnym wpisie.

Podsumowując. Chorwacja dla mnie okazała się hitem wakacyjnym. Morze, góry. Nie jestem zwolennikiem wylegiwania się na plaży, a tutaj naprawdę jest co robić. Szkoda, że byliśmy jedynie tydzień...


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Pierwsze Parkowe Mistrzostwa Warszawy w... Nordic Walking!!!

Noga jeszcze nieco po B7S doskwiera, a czas jaki sobie dałem na odpoczynek jeszcze nie minął. Jednak stopy swędzą i brak ruchu przynosi nowy pomysł. Skoro nie mogę/nie chcę biegać, to może pochodzić? A skoro tak, to od razu na zawodach!

O Nordic Walking wiem niewiele. Trzeba iść i odpychać się kijkami? No niezupełnie. Zapisując się na I Parkowe Mistrzostwa Warszawy w Parku Czechowickim przejrzałem regulamin Polskiej Federacji Nordic Walking. Ile tu przepisów! Od zakazu odrywania obu nóg jednocześnie od podłoża, czy zakazu stawiania kijków przed sobą po nakaz prostowania łokcia w ręce cofającej się. Będzie zabawnie!

Ja dodatkowo... nie umiem szybko chodzić. Poważnie. Pamiętam, że jako mały chłopiec zawsze podbiegałem za Dziadkiem, który sadził wielkimi krokami. Teraz nawet Kasia gdy szybko idzie powoduje u mnie potrzebę truchtu. Na zawodach w górach wszędzie tam, gdzie inni idą, ja truchtam, bo inaczej zostaję daleko w tyle bez względu na to, jak bardzo staram się szybko przebierać nogami. Plan na zawody był więc prosty. Dojść w jednym kawałku, nawet jeśli będzie to ostatnie miejsce. Okazało się jednak inaczej. Buhhhaaahhaaahhaaaa:


To moje pierwsze (i możliwe, że ostatnie) pudło w jakichś zawodach.

Formuła zawodów odpowiadała mi średnio. O 10.00 startowały panie, a o 11.00 panowie. Dystans 6 km, czyli pięć pętli. Myślałem, że pójdę z Kasią, a tu nici z planów (w zasadzie to dobrze, bo była szybsza ode mnie).

Przed startem kobiety miały rozgrzewkę zakończoną rytuałem oddawania czci jakiemuś fińskiemu bóstwu:


My zaczęliśmy nieco skromniej. Na starcie ustawialiśmy się po dwóch, zgodnie z kategoriami wiekowymi (od najmłodszego do najstarszego) co uważam za niedorzeczne i stygmatyzujące dla niektórych zawodników. Myślę, że podział ten powinien być przeprowadzony np. w kolejności numerów. Wszystko odbywało się bardzo profesjonalnie. Były czipy, numery. Cała trasa otaśmowana a na trasie sędziowie mogący dać upomnienie czy żółtą, a nawet czerwoną kartkę.
Moje nastawienie do tej formy ruchu w moim wykonaniu oddaje to zdjęcie:


Mimo to bawiłem się nieźle. Już po pierwszym kółku kijki przestały mi przeszkadzać na tyle, że potykałem się o nie zaledwie co jakieś 500 metrów a nie co chwilę. Najtrudniej było mi zwalczyć chęć ciśnięcia ich w krzaki i pobiegania sobie. Kurczę, ja nawet nie spociłem się bo nie umiałem na tyle przyspieszyć! Trochę było mi z tego powodu wstyd, ale przecież miała być to tylko zabawa.


Zawsze można było wymienić uwagi z kibicami, czy nawet sędziną. Jak zawsze napędzało mnie poczucie humoru. I jakoś czas płynął.


Na mecie czekały medale, banany, woda i arbuzy. Oraz niespodzianka. Zająłem trzecie miejsce w kategorii. Ale jaja!


Być może jeszcze kiedyś wezmę udział w tego typu zawodach. Ale nie w najbliższej przyszłości. To na razie nie moja bajka. Kijki zostaną moimi przyjaciółmi jak do tej pory - w górach, na dłuższych biegach, gdzie dają napęd na mocnych podejściach i pomoc w pokonywaniu kałuż czy strumieni.

A co do samych zawodów. Zorganizowane były wręcz perfekcyjnie. Byłem bardzo zaskoczony, tym bardziej, że nie wymagano wpisowego a na miejscu można było za darmo wypożyczyć te długie przeszkadzacze. Pogoda dopisała, humory też. Jak będę miał z 90 lat i nie będę mógł biegać to pewnie się w to wkręcę.




czwartek, 28 lipca 2016

240 kilometrów głową – Bieg Siedmiu Szczytów



Oszalałem. Naprawdę. Pomysł pokonania 240 kilometrów nie może wpaść do głowy osobie w pełni władz umysłowych. Jednak wpadł. Tak naprawdę był rezultatem niewylosowania mnie do udziału w UTMB. Nie wylosowali? No to nie! Postanowiłem i tak się styrać na górskich szlakach, a gdzie jak gdzie, ale w Lądku Zdroju na pewno dostanę to, czego oczekuję.



Oczywiście do takiego startu należało się przygotować. Jednak jakoś mi nie było po drodze z długimi wybieganiami. Jako treningi górskie posłużyły start w Rzeźniku Ultra, gdzie zszedłem na 123 km i Sudecka 100, również nie ukończona. Ostatni z tych startów był raczej wycieczką i gdy tylko zaczęło mnie boleć kolano, przerwałem ją.

Ostatnie trzy tygodnie przed Szczytami planowałem w zasadzie jedynie długie wybiegania. I oczywiście niewiele wyszło z tych planów. W zasadzie udało mi się zrobić raz 30 km i cztery razy 20 km. Półtora tygodnia przed startem głównym dopadło mnie zatrucie pokarmowe, wysoka gorączka i ogólne osłabienie. Start stanął pod znakiem zapytania. O treningach nie był mowy. Zastąpiłem je… bieganiem na grzyby. Po prostu wychodziłem z plecaczkiem i truchtając szukałem grzybów. W ten sposób robiłem 10-15 km zupełnie się nie męcząc. W ostatni poniedziałek w ten sposób uzbierałem 20 km i reklamówkę podgrzybków.


 
I tak (nie)przygotowany pojechałem na zawody.

Siatkę połączeń zaplanowaliśmy tak, aby przed startem jeszcze nieco odpocząć i coś zjeść. Oczywiście, jak zwykle większość planów wzięła w łeb. 


Po odbiorze pakietów, który poszedł bardzo sprawnie, Kasia dowiedziała się, że jako wolontariuszka będzie obsługiwała punkt na 112 km i musi zgłosić się na odprawę. Chwilę Jej potowarzyszyłem, obserwując wręcz tytaniczną pracę koordynatorów wolontariuszy, lecz widząc, że do startu zostało raptem dwie godziny musiałem udać się do hotelu i skompletować ekwipunek. Tutaj doznałem prawie zawału. Nie wziąłem kabla do ładowania Garmina. Wiązanka niecenzuralnych słów popłynęła w przestrzeń pustego pokoju. Świadomość na którym kilometrze jestem, bardzo mi pomaga w czasie biegu, poza tym lubię ten mój „odmierzacz cierpienia”. Trudno, jakoś to będzie. Na kanapę trafiają po kolei: buty, kije, koszulka, spodenki, nie zabrakło tym razem Sudokremu i ubrań na zmianę na punkcie w Kudowie Zdroju, poza tym jakieś batony, żele i inne pierdółki. Wyjmując z przegródki portfel wypada mała paczuszka, a w niej… kabelek do zegarka! Hurra! Głaz wielkości Giewontu spadł mi z serca wybijając wielką dziurę w podłodze.

Do startu pozostało 40 minut, czas spotkać się z Kasią i udać do biura zawodów celem zdeponowania przepaku. Po drodze będą dwa, ale ja mam zamiar skorzystać tylko z jednego (zwykle wcale tego nie robię). Do worka trafia cały strój (oprócz butów) oraz Sudokrem i kilka plastrów a także batony i jeden żel. Nie jest tego wiele, taki minimalista ze mnie.

 
O godzinie 17.45 jestem przy pijalni wody, skąd będziemy ruszać w 240-to kilometrową trasę. Staram się o tym nie myśleć i raczej skupiać na tu i teraz oraz nadrabiać miną. Dookoła kłębi się tłumek ultrasów.

 
Jeden obserwuje drugiego, podgląda sprzęt, sprawdza na ile stać konkurencję. Wszystko wyjdzie w trasie. Jest nas tu  139 osób. Na metę dotrze 41. Góry weryfikują oczekiwania.


Godzina 18.00. Start. Jakby na rozgrzewkę odbywa się po schodkach. Wokół wiwatują kibice, Kasia daje mi tradycyjnego kopa w cztery litery i już biegniemy. Teraz nie liczy się już nic. Trzeba przeć do przodu, mimo zmęczenia, bólu, zwątpienia. Nagrodą będzie satysfakcja z ukończenia, lub ulga związana z zejściem z trasy. Mam nadzieje, że ja sobie wybiegam tę pierwszą…

Zazwyczaj biegam na tzw. wariata. Ile fabryka dała aż siły opadną. Tym razem wiedziałem, że o ile na 100 km ta taktyka się sprawdza, o tyle dystans ponad dwa razy taki wymaga rozwagi. Zacząłem więc zgodnie z maksymą: „jeśli wydaje ci się, że biegniesz za wolno… zwolnij”. Pierwszy kilometr poszedł sprawnie. Teraz zaczynają się górki. Wbiegamy na szlak i pniemy się pod Trojak. Nagle poczułem, że plaster, który kupiłem w Decathlonie jako mega mocny i który miał służyć do ochrony małego palca właśnie wybrał wolność i znajduje się w połowie skarpetki. Cóż, trzeba usiąść i wyciągnąć. Od razu mijający mnie zawodnicy pytają: "czy coś się stało?" To prawdziwi górale. Nie zostawiają kolegi w potrzebie. Przekonam się o tym wielokrotnie w tych zawodach. Wpada też do głowy myśl, aby pozbyć się profilaktycznie plastra z drugiej nogi, ale zostawiam sprawę jak jest. Może wytrzyma? Nie wytrzymał. Za dosłownie 500 metrów kolejny postój i ściąganie skarpetki. Mijają mnie kolejni wspinacze…

Ponieważ zrobiłem porządek z plastrami, nieco przyspieszyłem. Powoli odrabiam zaległości. Szukam swojego tempa. Pod nogami pojawia się błoto. Nie wspomniałem, że godzinę przed startem, nad Lądkiem było oberwanie chmury. Potoki deszczu spadały na ziemię zapowiadając ciężkie warunki w górach. Teraz mieliśmy przekonać się, że błoto wciąga buty nie tylko w Bieszczadach.

Biegnie mi się dobrze, staram się nie forsować tempa, a mimo to mijam kolejnych kolegów. Na piątym kilometrze poczułem nieprzyjemny ucisk w bucie na wysokości wiązania sznurówki. Postanowiłem, że na punkcie żywieniowym poprawię ten supeł. Pamiętałem co przeżył mój partner w Biegu Rzeźnika gdy uciskały go sznurówki. Nie chciałem do tego dopuścić. Niestety – dopuściłem

Około 8 km stopę przeszył mi rozdzierający ból, aż przykucnąłem. Natychmiast padłem na trawę i zdjąłem buta. Zauważyłem, że stopa jest trochę poobijana w górnej części, a na dodatek nieco opuchnięta. Niezły początek! Zawiązałem sznurówki tak, aby węzeł wypadał po przeciwnej stronie urazu, a sam but był bardzo luźny. Nic więcej nie byłem w stanie wymyślić. Ruszyłem dalej.

Pogoda był jak marzenie. Niebo przecinały wesołe obłoki, słońce znaczyło pobliskie wzgórza złotem i lekką czerwienią. Wokół słychać ptaki a jedynymi dźwiękami naruszającymi ten obraz były stuki kijków o kamienie i wesołe rozmowy dwóch biegaczy. Byłem pewien, że te drugie umilkną po kilku godzinach.

Docieram na pierwszy punkt. Przełęcz Gierałtowska. Zatrzymuję się jedynie, aby napić się izotonika (okropnie słodki) i nawet nie uzupełniając bukłaka ruszam dalej.  Teraz już nie ma żartów. Następny punkt za 22km. Noga boli coraz bardziej. Staram się odsuwać czarne myśli.
Trasa jest niezwykle malownicza, przebiegamy obok Skałek Trojak, Wbiegamy w Skalne Wrota, zahaczmy nawet o ruiny zamku Karpień, ale ja mam klapki na oczach i bardziej patrzę pod nogi, niż napawam się okolicą.

Po drodze mam zjazd energetyczny mimo, że starałem się zjeść batona robi mi się słabo. Szybko pochłaniam żela i jestem jak nowonarodzony. Praktycznie cały czas biegnę, idę jedynie pod najcięższe wzniesienia. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby nie ta noga…

Na punkt docieram o 19.05 muszę na chwile usiąść i dać nodze nieco odpoczynku. W międzyczasie wolontariusze uzupełniają mi bidon i przynoszą colę. Tak opiekować się będą nami na każdym punkcie. Są wspaniali!

Po chwili odpoczynku ruszam dalej zagryzając zęby z bólu. Przed nami noc, a w jej ciemności czai się najwyższy z Siedmu Szczytów – Śnieżnik. W drodze na niego kilkukrotnie omal nie zostawiłem luźno zasznurowanego buta w błocie. To cena za możliwość kontynuowania zawodów. Mimo to cisnę dość mocno. Mam świadomość, że łatwiej mi się wchodzi pod górę, niż zbiega. A ja tak lubię zbiegać…

Ciemność nocy rozświetlają latarki. Ja ustawiłem swoją na dość słabe świecenie, za to szeroką wiązką. Mam nadzieję, że wystarczy na dwie noce. W blasku pełni księżyca las wygląda niesamowicie. Wokół słychać zwierzęta. Sowy dopytują, kto zakłóca ich spokój, myszy popiskując uciekają spod nóg. Trzaskanie gałęzi zdradza większą zwierzynę. A może to jedynie moja wyobraźnia? Zagłębiam się w swój umysł i zaczynam zbiegać ze Śnieżnika nie zwracając uwagi na protesty stopy. Nie będzie mi mówiła, kto tu rządzi!

W Międzygórzu na 47 km jestem po niecałych 5 godzinach. Średnia 10 km/godz. Nieźle. Zjadam 3 tosty z serem. Są przeraźliwie suche, ale dają poczucie sytości. Szybko wpadam na pomysł, aby jeść je z arbuzem. Smakują wybornie. Do plecaka wpycham banana i biegnę dalej. Przede mną ostre podejście pod Igliczną. Dała mi ona nieźle w kość. Dobrze, że wziąłem kije, naprawdę pomagają. Można dzięki nim nie tylko odciążyć nogi i kręgosłup na podejściach, ale też pomagać sobie przy przeskakiwaniu przez kałuże czy błoto. Moje kochane kije za 12 zł. Ileż już kilometrów ze mną przebyły.

Mam cały czas stracha o moje zjazdy węglowodanowe, więc od czasu do czasu zagryzam batona. Powoli zaczynam ich mieć dosyć. Aby w ogóle przełknąć, każdy kęs popijam wodą i memłam tą paćkę całymi minutami w ustach. Ale wiem, że trzeba, że bez tego po 100 km opadnę z sił. I tak mijają minuty, kwadranse i godziny. W końcu pojawia się Długopole Zdrój. Tutaj spędzam kilka minut walcząc o chwilę ulgi dla kopyta. Zjadam też słodką bułkę z rabarbarem i zapijam ją colą. Wypijam jeszcze dwa kubki na zapas a do plecaka ponownie trafia banan. Następna bułka w łapę i objedzony jak bąk ruszam na legendarną Jagodną. Dlaczego legendarną? Nie jest może bardzo wysoka, bo ma 997 m.n.p.m., ale jej profil wygląda jakby odchylał się od pionu. Wyciska ona ze mnie wszystkie poty. Mięśnie krzyczą o chwile odpoczynku, którego nie mogę im dać. Na Jagodnej wcinam ryż ze śmietaną i jagodami. Jest 3 nad ranem. Jak świetnie spakują jagody podlane potem i wysiłkiem!

Z nogą jest naprawdę źle. Czuję, że opuchlizna zaczyna wylewać się z buta. Na szczęście Cepy trzymają wszystko na swoim miejscu, ale jednocześnie ich ucisk zwielokrotnia ból. Dobrze, że zaczyna się rozwidniać.­­ Powoli zarysowują się szczyty. Swoje trele rozpoczynają ptaki, a mi robi się nieco weselej na duszy. Zaczynam układać plan na najbliższą przyszłość.

Do tej pory najdłuższym pokonanym przeze mnie dystansem było 123 km z Biegu Rzeźnika Ultra. Wtedy zszedłem ze względu na kontuzję. Tym razem postanowiłem powalczyć o każdy dodatkowy kilometr. Zaplanowałem sobie krótke zadania. Muszę po prostu docierać z punktu na punkt. Nie będę myślał o następnym odcinku, bo się załamię. Najbardziej doskwierała mi świadomość, że na razie jestem w doskonałej formie, a kontuzja może mnie wyeliminować duuużo przed czasem. Myśli skierowałem też do czekającej na mnie na 112 km wolontariuszki. Tak. Kasia na pewno da mi nieco wsparcia i wesprze entuzjazmem (albo powie że może zrezygnuję, jak podczas mojego pierwszego startu w ultra. Hehehe)

Nie ma chyba nic piękniejszego w górach, niż wschód i zachód słońca. Tym razem natura dała pokaz swoich możliwości. Powoli wychylające się słońce zza szczytu robiło hipnotyzujące wręcz wrażenie.


Praktycznie wszyscy na trasie zatrzymali się, aby oglądać ten pokaz. Nie mogłem powstrzymać się, aby zrobić zdjęcie, choć telefon schowany miałem w czeluściach plecaka. Takie chwile przypominają, dlaczego kocham góry. Często słyszę od niebiegających znajomych pytania: „Po co ci to? Po co zostawiasz zdrowie na tych szlakach?”. Gdyby tu byli w tej chwili, wszelkie pytania byłyby zbędne…

Zmęczenie zmęczeniem, a nawyki z ostatnich treningów pozostają. Wokół piękny las, a w lesie… grzyby. I to jakie! Takiego prawdziwka widziałem po raz pierwszy w życiu. Waga to "na oko" ponad 2,5 kg!


100 km. Docieram do schroniska – Masarykowej Chaty. Wyję wręcz z bólu. Ktoś użycza mi schładzacza w spraju. Boję się zdjąć buta, aby nie zrezygnować. Ponownie zjadam trzy tosty i kilka kawałków arbuza. Po drodze nie byłem w stanie przełknąć ani kawałka słodkiego batona. Wracały mi zaraz z przełyku. Muszę postawić na tosty i banany.

Teraz praktycznie cały czas w dół. Staram się truchtać i jednocześnie omijać korzenie. Każdy taki wystający kawałek drewna to mój zaciekły wróg. Nie mogę najechać go ogniem i mieczem, więc staram się przynajmniej na niego nie nadepnąć. W oddali pojawia się widok budynku a przed nim rozbity namiot. To punkt A7, a na nim Kasia. 
 

Wbiegam tam aby nie pokazać, jak jest źle. A tu niespodzianka. Kasi nie ma. Co jest? Pomyliłem miejsca? Siadam nieco zrezygnowany na schodkach i jedząc arbuza dopytuję czy ktoś widział moją Drugą Połówkę? Sympatyczna koleżanka tłumaczy, ze wprawdzie nie wie, czy to Kasia, ale jakaś dziewczyna śpi w budynku. Śpi? To na pewno ona! Proszę o obudzenie jej i za chwilę słyszę jak zaspany Stworek pyta zdziwiony: „Ty już tu? Co tak szybko?” No kurka! Szczyt motywacji! Hahaha.

Dobrze, że jest Kasia, jeszcze lepiej, że ma swój prowiant w postaci buły z serem. Leżąc na ławce i drżąc z zimna owinięty folią termiczną opowiadam o swoich dolegliwościach. Noga ląduje wysoko a ja prawie zasypiam. Leżę tak chyba pół godziny po czym zwlekam się i żegnany kopniakiem wlokę się z całym majdanem wątpliwości dalej.


Przede mną meta biegu na 130 km. Punkt trudny mentalnie, ale wiem, że nie poprzestanę na nim. Może i nie ukończę całego B7S, ale dopóki nie dogoni mnie limit na którymś z punktów, będę napierał dalej. Już dwa razy w tym roku schodziłem z własnej woli z trasy. Tym razem będzie inaczej!

Na 130 km zameldowałem się po nieco ponad 20 godzinach biegu. Kudowa mnie rozczarowała. Ani jedna osoba którą mijałem nie zachęciła mnie do dalszego wysiłku. Nikt nie zaklaskał. Mało tego, kilkukrotnie musiałem zbiegać z chodnika na jezdnię, aby nie staranować przechodniów spokojnie komentujących moje poczynania. Niewiarygodne, ja tu wypruwam żyły i daję z siebie wszystko, a oni to olewają! (oczywiście post factum to rozumiem, ale wtedy fala emocji przelewała się przeze mnie). Złość dała mi energetycznego kopa. Na metę wbiegłem niczym wiatr… no, może letni zefirek.

Teraz najtrudniejsze. Usiąść, zjeść coś (a nie ma tu za wiele), przebrać się i zdecydować co dalej. Gdy zdjąłem buty miałem dla siebie dwie wiadomości. Dobrą i złą. Dobra to taka, że nie miałem prawie wcale odcisków, nie licząc lekko uszkodzonego małego palca w prawej nodze – ale to już standard. Zła była taka, że noga lewa oprócz spuchnięcia, była też zasiniała. Nie wyglądała jakoś bardzo, bardzo źle, ale do ideału było jej daleko. Powolutku przebrałem się, nasmarowałem w strategicznych miejscach sudokremem, a od wcześniej poznanej sympatycznej koleżanki otrzymałem grubą warstwę chłodzącego żelu. O wszyscy przodkowie moi! Jakaż to była ulga poczuć ten chłód na opuchliźnie!

Ze zdziwieniem przed wyruszeniem w dalszą drogę - przeszedłem kontrolę wyposażenia. Za brak jakiegokolwiek z wymaganych regulaminem elementów była naliczana kara czasowa. Ja miałem wszystko, w odróżnieniu od jednego z trzech prowadzących zawodników, co jak miało się okazać w końcowym rozrachunku wpłynęło na podział miejsc na podium.

Kilka osób widząc mój stan, odradzało dalszy bieg. Ale ja się uparłem. Byle dotrzeć do Szczelinca przed zmierzchem. Opierając się ciężko na kijkach i klnąc w duszy na siebie i swój upór poczłapałem w znaną mi już trasę. Znaną, bo pokrywa się ona z trasą KBL-a, na którą zawodnicy wbiegną o 20.00, a którą ja pokonywałem w tamtym roku.

Będę szczery, od tej chwili przemieszczałem się bardziej głową, niż nogami. Starałem się do tej pory nie myśleć o bólu i nie wspierać prochami, ale już nie wytrzymywałem. Łyknąłem Ibuprom. Nie jest to może mega mocny środek, ale jestem przeciwny używaniu takiego wspomagania na trasie. Przeciwny, ale nie miałem innego wyjścia jeśli chciałem dotrzeć do Pasterki i zjeść coś ciepłego. Lek na jakiś czas uśmierzył pulsowanie, a ja powoli piąłem się pod Świni Grzbiet, od czasu do czasu przysiadając na jakimś pieńku. Teraz walczyłem o każdy kilometr i każdą minutę. Wiedziałem, że będę tracił całą przewagę czasową z pierwszej części. 

Dotarłem do Pasterki i padłem na przygotowane materace. Za chwilę Czarodziejka Wolontariuszka postawiła przede mną wielki kubek gorącej herbaty a moment później dymiącą michę makaronu z mięchem. Ktoś ponownie wsparł mnie schładzaczem. Towarzystwo też było przednie. Wszyscy weseli, radośni. Może tu zostać do jutra? A może na zawsze? Lubię to miejsce, kiedyś nawet zdarzyło mi się tu nocować przed Ultramaratonem Gór Stołowych. Leżałem na miękkim materacu i zagłębiałem się w meandry swojej świadomości. Aż w końcu dałem sobie kopa i ruszyłem na Szczeliniec. Po to do cholery tu się przytelepałem, żeby tracić czas na pierdoły?!

Droga na Szczeliniec nie jest prosta. Idziemy tam tzw. skrótem, a nie osławionymi schodami. Kamienie uciekają spod nóg, czasem noga się pośliźnie. Prawa noga, lewa noga, prawy kijek, lewy kijek. I tak setki, tysiące razy. Uważaj na oddech, niech nie przyspiesza, uważaj na czas, nie idź za wolno, nie pochylaj się za bardzo ale i nie odchylaj, nie staraj się chronić nogi, bo nie wytrzyma ci przeciwległe kolano, nie zważaj na ból, on jest tylko wynikiem przekaźnictwa neuronalnego. Nim zawiaduje mózg. Ty zawiadujesz mózgiem. Ty tu wydajesz rozkazy. Wygrasz! Przetrwasz!

Szczyt. Na punkcie jedynie woda i izo. Biorę łyka – okropne. Uzupełniam wodę i zagłębiam się w labirynt skał. Zza jednego z zakrętów dobiega znajomy głos. Po chwili wyłania się Mirek Bieniecki z ekipą, zadowolony jak zwykle (poczekaj, dostaniesz w tyłek na biegu jutro!). Chwilę rozmawiamy i z jego błogosławieństwem kontynuuję przemarsz przez bajeczny labirynt niesamowitych tworów przyrody. Czy mieszkają tu straszne stworzenia? A może upiory? Po pokonaniu przeze mnie 148 kilometrów mogą sobie wsadzić swoją upiorność w dupę. Ja skupiam się na tym, aby nie potknąć na wielu schodach. Tak mocno wpatruję się w ziemię, że przywaliłem głową o niską powałę skał. Kur…a, dokładnie to samo co w tamtym roku! Co tam głowa, czy latarka nie ucierpiała? (założyłem ją w Pasterce, aby później nie tracić czasu) Sprawdzam i widzę, że świeci. Jest OK.

Teraz ostre zejście w dół. Najpierw dziesiątki schodów, następnie korzenie i ponownie schody. Mam ich po dziurki w nosie. Nie mogę zbiegać, bo noga nie pozwala, wiec kuśtykam jak jakiś kaleka opierając się na kijkach. Trzeba było wziąć kule albo wózek inwalidzki. Byłoby szybciej! Minęła 20. Za moimi plecami rozpoczął się KBL. Pewnie najszybsi dogonią mnie za jakieś dwie godziny. Powoli odpływam, zaczynam zastanawiać się czy nie rozłożyć sobie folii na jakiejś polance i nie przespać z godzinkę. Nie, nie chce mi się spać i nie jestem bardzo zmęczony. Po prostu już mi się nie chce walczyć z tym pieprzonym kulasem. Łykam następny Ibuprom. Wokół zapada noc. Szelesty, krzyki zabijanego zwierzątka, tupoty małych nóżek. Uwielbiam noc w lesie. Prę do przodu.

Z oddali dobiega szelest przeradzający się w galop. Czyżby stado bawołów spędzonych z prerii postanowiło mnie stratować? Nie. To trzech pierwszych zawodników KBL mija mnie pędząc w dół. Zazdroszczę im tej lekkości i prędkości. Każdy pozdrawia i życzy powodzenia. Dziękuję wam chłopaki! To naprawdę pomaga.

Na 170 km w Ścinawce Średniej jestem około 1 w nocy. W zasadzie jeśli chodzi o zmęczenie, to nie potrzebuję, ale daję się namówić na 45 minut snu pod namiotem. Bardziej chodzi mi o danie nieco oddechu nodze niż spanie. Zdjęcie buta to duża ulga, jednak już po chwili żałuję decyzji. Jest mi strasznie zimno, a każda część ciała zaczyna przypominać o sobie że istnieje, wesoło oznajmiając centralnemu układowi nerwowemu: „Pamiętasz mnie? Nie? To cię ponapi…dalam!” Spałem może 5-10 minut.

Tylko wyruszyłem latarka zaczyna migać. Zaraz przejdzie w tryb oszczędzania. A mogłem ją podładować leżąc - kretyn. Teraz na szczęście jest asfalt, więc podłączyłem akumulator do powerbanka i idę, aby nieco nasycił się energią. Jest mi strasznie zimno, dreszcze wstrząsają ciałem. Nie zakładam jednak kurtki, bo za chwilę i tak będę ja zdejmował, gdy zacznie się kolejne podejście. 

Biegnę dalej. Paradoksem jest to, że pod górki biegnę, po prostej truchtam, a z górki wlekę się niemiłosiernie. I tracę czas, a z nim szanse na ukończenie biegu.

 Noc. Bajeczna, czarowna, cicha.

Nawet nie wiem, kiedy mijają następne kilometry, choć na każdym z nich spędziłem nieco czasu. Noc zlała je w jeden. Byle do wschodu...

A ten zbliża się wielkimi krokami. To już drugi podczas tego biegu. Niesamowite… Przez jakiś czas towarzyszy mi kolega z KBL-a. Dobrze mi się z nim rozmawia, jednak musi przyspieszyć, a ja przez chwilę idę patrząc jedynie w ścieżkę przesuwającą się pod moimi nogami. Świt. Wyłączam latarkę i zbiegam po porośniętym trawą zboczu. Jest miękko i można nareszcie nieco szybciej połykać metry. Gdzie jednak są taśmy znakujące? Rozglądam się i oczywiście z mozołem zaczynam piąć się tą samą drogą, którą przybiegłem. Pomyliłem ścieżki. Kilometr lub więcej w plecy… Ultra…

Punktu na przełęczy Wilczej nie pamiętam. Wchłonęło go zmęczenie. Natomiast w Bardzie spędzam ponad pół godziny. Schładzam stopę. Dużo, bardzo dużo jem i przeliczam czas. Wychodzi na to, że pełznąc tym tempem nie mam szans zdążyć przed limitem na metę. A został jeszcze maraton. Tak niewiele i tak dużo. Postanawiam położyć wszystko na jedną kartę. Zdusić ból i biec. Biec, dopóki noga wytrzyma, dopóki ścięgno nie pęknie. 

Dobrze się mówi, jednak od czasu do czasu muszę siadać na jakimś pieńku czy kamieniu. Cenne minuty upływają. Teraz w zasadzie nie robię nic innego tylko liczę. Kilometry czas. Czas, kilometry. Jakże jedne z nich wolno pokonuję, a drugie szybko upływają. Wspinam się na Kłodzką Górę. Nie jest źle. Pod górkę idzie mi się znośnie. A na dole przedostatni punkt. Sprawdzam godzinę i doznaję euforii! Mam zapas! Musi się udać! Nie tracę tu czasu i zasuwam dalej. Głowa mnie wspiera. Psychikę okazuje się mam jednak mocną!

W Orłowcu mam 2 godziny zapasu ponad limit a do mety już „tylko 12 kilometrów”. TAK! 12 kilometrów. Teraz muszę tylko uważać, aby nic się złego nie stało z nogą. Wolno, ale do przodu. Niedaleko za punktem dogania mnie zawodnik z Ultra 68. Skończył mu się czas. Idziemy i truchtamy razem. Zagaduje, podtrzymuje na duchu. Idę za nim wpatrując się w jego buty. Odcinam się od otoczenia …

Po drodze spotkałem jeszcze Piotrka Dymusa, jechał na rowerze pod górę. Szukał plenerów i światła. Uwielbiam jego zdjęcia.


 Chwilę rozmawiamy i postanawiam już się nigdzie, nawet na chwilę nie zatrzymywać. Ostatnie 4 kilometry i asfalt. A ja lubię biec po asfalcie. Stopy protestują, krzyczą, że już dość! Nie klep nami po rozgrzanej nawierzchni! 

Milczcie! Już niedaleko.

Minąłem kilku biegaczy. Jeden z nich zdjął swoje buty i maszerował w skarpetkach. Niczym w Wielkim marszu Stephena Kinga - pomyślałem. Marsz straceńców, wariatów. Jestem jednym z nich.

Lądek Zdrój, Lądeczek, Lądunio. Tutaj wszyscy krzyczą, dopingują. Dają pozytywną energię. Z za zakrętu wyłania się meta. Jeszcze runda honorowa, kilka schodków i teraz już tylko czysta radość. Krzyczę ze szczęścia. Zapominam, że jeszcze chwilę temu cierpiałem. Nic się nie liczy. Zrobiłem to! 

Pokonałem siebie i 240 km. Czas: 49:47:04 Prawie dokładnie tyle pokazał mój zegarek!!! Niewiarygodne!

 
Na mojej szyi zawisł medal, ktoś podał kubek z napojem, ktoś inny wcisnął w dłoń bluzę finiszera. Po chwili utonąłem w uścisku Kasi, która myśląc, że umieram jeszcze gdzieś na trasie zawieruszyła się w sklepie. Urywki zdań, myśli wrażeń. Wszystko przepływa przeze mnie niczym wodospad. Jedno wiem na pewno. Muszę poczekać chwilę na kolegę, który towarzyszył mi na ostatnim odcinku. Podziękować.


Teraz szybko do hotelu. Aby nogi się nie zastały. I pod prysznic. I do łóżka. Spać.

Teraz jest czwartek. Minął tydzień od startu. Noga boli. Spuchnięta. Chodzić nie mogę. To jedyny ślad po tym wysiłku. Nie miałem najmniejszych zakwasów, spałem normalnie, nie mniej i nie więcej niż zwykle. Wspomnienia dotyczące zmęczenia powoli zacierają się. Pozostaje czysta satysfakcja z dokonanego dzieła. Już nikt nie powie, że nie jestem ultrasem! A co ważniejsze, sam sobie tego nie powiem! I oczywiście zaczynam rozmyślać nad przyszłymi planami. A może w przyszłym roku złamać 40 godzin w B7S? Choć jest tyle innych ciekawych tras na całym świecie… Nie wiem. Mam czas na plany i przemyślenia. Jedno wiem na pewno. Było pięknie! Jestem ultrasem!

I jeszcze jedno. Bardzo ważne. Dziękuję wszystkim Wolontariuszkom i Wolontariuszom na trasie. Byliście wspaniali. Bez Was ten festiwal straciłby swój wymiar Święta biegania. To między innymi dzięki Wam wielu z nas ukończyło te zawody. Do zobaczenia.



PS.

Podziękowania też należą się koledze z goultra.pl. Uratował mój ślad z zegarka. Jakoś producent nie przewidział, że ktoś na Garminie 610 projektowanym na 8 godzin poleci niemal 50 godzin...



Zdjęcia: Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, Piotr Dymus, Kasia Kossakowska, własne - będę uzupełniał w miarę pojawiania się