piątek, 17 lutego 2017

Walencja Maraton 2016



Zbieram się i zbieram, i zebrać nie mogę. Ale, że za oknem ładna pogoda to przypomniał mi się maraton w Hiszpanii. To drugi mój start w tym kraju. Rok wcześniej była Malaga, zakończona spektakularna porażką. Tym razem miało być mocno. Byłem przygotowany, ciężko pracowałem. Życiówka mnie nie interesowała, ja chciałem MOCNOOOO. I było. Tylko nie tak, jak się spodziewałem.

W Maladze poległem, ponieważ źle zaplanowaliśmy wyjazd. Najpierw bardzo wyeksploatowałem się biegając niemal tydzień po hiszpańskich górach, a później po prostu zabrakło sił. Tym razem miało być na świeżości. Krótka aklimatyzacja i ogień. 

Ogień owszem zaczął się, ale dwa tygodnie przed wyjazdem wraz z wysoką (ponad 41 stopni) gorączką, która męczyła mnie przez kilka dni. Były też problemy łagodnie nazywane grypą żołądkową. Później przyszło przeziębienie, kaszel. Zastanawiałem się nad zrezygnowaniem z biegu, jednak stanęło na tym, że spróbuję. I spróbowałem.

Dzień przed biegiem zameldowaliśmy się w nowoczesnym hostelu, gdzie dzieliliśmy pokój z Koreańczykiem, Włochem i chyba Hiszpanką. Przed południem udało mi się nawet pobiegać w rewelacyjnie zaprojektowanym parku (o czym w innym wpisie).


Później pojechaliśmy odebrać pakiety. Szczęka mi opadła. Biuro usytuowane jest w imponującym kompleksie. Naprawdę imponującym. Połączenie betonu, stali wody i roślin sprawia, że każdy zmysł jest pobudzany. Szkoda, że mieliśmy tak mało czasu na zwiedzanie. 



Co ciekawe, pakiety odbieraliśmy w kilku turach. Na górze numery, piętro niżej reklamówki z gratisami a na końcu koszulki. Bardzo ciekawy system wydawania odpowiedniego rozmiaru sprawdzał się doskonale. Panie po prostu miały napisane długopisami na blacie stołu symbole S,M,L.



Dopiero po odebraniu pakietów mogliśmy wejść do expo. Ceny nie powalają. Kupiłem jedynie brakujący żel i obejrzałem jakieś buty. U nas mamy to samo.

Wieczorem zadbałem o nawodnienie w postaci sporego baniaka wina… Krótkie przygotowania, sprawdzenie trasy, zaplanowanie dojazdu na start i spać.


Wstaliśmy gdy było jeszcze ciemno. Spakowaliśmy plecaki, ponieważ już do hostelu nie planowaliśmy wracać i ze sporym zapasem czasu udaliśmy się na autobus. Planowałem zrobić porządną rozgrzewkę.
I teraz ostrzeżenie dla planujących udział w tym biegu. Nie liczcie na komunikację publiczną!!! Na stronie organizatora wyraźnie jest napisane jakimi autobusami można dojechać w pobliże startu. Miały kursować dodatkowe pojazdy. I może jeździły, tylko prawdopodobnie już na pierwszym przystanku były wyładowane po brzegi, więc nie zatrzymywały się na innych. Widząc, co się dzieje, jako jedyni ruszyliśmy z buta. 4 km. Niby niedaleko, ale jednak plecaki na cały tydzień zapakowane. Na miejscu byliśmy pół godziny przed czasem i okazało się, że ruch jest tak beznadziejnie zaplanowany, ze trzeba jeszcze obejść całe miasteczko, co dało następny kilometr. A wystarczyło wcześniej postawić strzałkę, którędy iść. Zaczęło się robić nerwowo. Nie wiem jak inni z przystanku, ale nas nie mijał ani jeden autobus…



Depozyty zorganizowane wzorowo, za to do stref nie można się dopchać. Rzeka ludzi, kroczek za kroczkiem.

 
Ogromny plus: dokładna weryfikacja strefy, do której jesteśmy przyporządkowani. Kasia tym razem wybrała start na 10km, więc już się pożegnaliśmy i szukam swojego miejsca. Jeszcze nia zacząłem biec, a już mnie nogi bolą.

Jest wcześnie rano, zaczęło mocno wiać. Zimno. Naprawdę zimno. Zacząłem szczękać zębami. Kiedy start?! 

Nareszcie. Powoli ruszamy. Bardzo powoli. Jeśli chcecie biec na dobry wynik, zaplanujcie pierwszy kilometr jako rozruch. Jest bardzo wąsko, dwa ostre zakręty, na których nie ma mowy o bieganiu. Idziemy. Później nieco się rozluźniło. 

Wypatruję balonika na 3:10 z którym planowałem zabrać się do 20km a później przyspieszyć. Nie widzę go. Z krótkich obliczeń wynika, że jest przede mną jakieś 5 minut. Słabo. Mimo to postanowiłem gonić. Wiedziałem też, że moja forma po chorobie jest raczej życzeniowa niż rzeczywista. Plan więc jaki wykiełkował mi w głowie jest moim planem ulubionym. Pobiegnij na pałę! I tak zrobiłem. Biegłem w miarę luźno, ale nieco ponad strefą komfortu. Wiedziałem, że nie mam szans na mocny wynik, więc chciałem zobaczyć kiedy mnie odetnie.

Trasa jest bardzo dobra do biegania. Taka jak lubię. Kilka zbiegów i podbiegów - ale dynamicznych. Miejscami przeszkadzał wiatr, a ja nie bardzo miałem się za kim chować, bo goniłem ten balonik. Chciałem go dopaść i zabrać się z grupą aż do na ile mi starczy sił.. Cały czas mijałem innych biegaczy. Było też kilku Polaków, z którymi zawsze zamieniałem kilka słów. Na zegarek nie patrzyłem.
Na 25 km złapałem kolejnych Polaków. Od nich dowiedziałem się, że balonika na 3:10… nie ma. I nie miało być. Coś mi się pomyliło. Zaczęliśmy biec razem a ja czułem, że jest niedobrze. Nic mnie nie bolało, ale byłem cały coraz bardziej osłabiony. Choroba dała znać o sobie. Moim celem stał się 30 km. Dokładnie na nim musiałem na chwilę skoczyć w krzaki (a właściwie palmy) i od tej pory już jedynie truchtałem z przerwami na wodopoje.

Zaczęło mi się mocno kręcić w głowie, leciałem z nóg. Miałem serdecznie dość. Nie miałem pretensji do siebie. Wiedziałem, że tak będzie. Wiem też, że wolniejszy bieg by nic nie zmienił. Chodziło o czas trwania wysiłku, a nie intensywność. Nie poddawałem się, ale nie chciałem zajechać. Nie miałem siły nawet podziwiać widoków (choć ich na tej trasie niewiele) jedynie setki kibiców dodawało otuchy. Kilometr przed meta nieco przyspieszyłem, bo miałem dość oglądania wyprzedzających mnie biegaczy. Na metę wpadłem z czasem ……… i prawie zemdlałem. Nigdy nie byłem tak osłabiony. Musiałem usiąść.


Po chwili poszedłem dalej i otrzymałem największy prowiant pobiegowy w karierze. Dobrze, że zaczęli od reklamówki, bo nie wiem, jak bym się zabrał. Aż musiałem zrobić zdjęcie tego wszystkiego!
Teraz szybko przebrać się i gnamy w stronę metra, bo musimy zdążyć na samolot na Ibizę. Nawet nie ma jak odpocząć.

To był mój najtrudniejszy maraton w karierze. Na ostatnich kilometrach naprawdę walczyłem o niestracenie przytomności. Troszkę czuję niedosyt, bo była szansa na niezły wynik dzięki dobrze przepracowanemu BPS-owi, ale cóż… Następny maraton będzie już w nowej kategorii wiekowej. Może wtedy?

A co do biegu. Organizacja przed zostawia wiele do życzenia, jednaj później jest tylko lepiej, a sam finisz, oprawa i ludzie wokół to światowy poziom. Trasa jest szybka, temperatura bardzo dobra (od 7-13 stopni). Dużo kibiców, dobrze zaopatrzone bufety (butelki nie kubeczki). Będę chciał tu wrócić i się policzyć z tym asfaltem, górkami, zakrętami, startem i metą. Czuję złość. Sportową złość. Złość, na której będę budował formę. Walencjo, ja tu jeszcze wrócę!!!