niedziela, 13 marca 2016

Wielki bałagan w wynikach Biegu na Szczyt Rondo 1



Ten "budyneczek" powyżej to Rondo 1. Biurowiec usytuowany właśnie przy rondzie - rondzie ONZ.
To tutaj odbył się coroczny Bieg na Szczyt oraz - po raz pierwszy - mistrzostwa Europy w biegu po schodach.
Do tego startu nie przygotowywałem się wcale. Nie przebiegłem w tym roku po schodach nawet jednego piętra, a imprezę miałem potraktować jedynie jako rozrywkę, do tego stopnia, że po południu zaplanowałem sobie trening. Oczywiście wszystko zmieniło się, kiedy tylko poczułem atmosferę na linii startu. Ale po kolei.
Biuro zawodów usytuowane było jak zwykle na pierwszym piętrze budynku. Szybko odebrałem pakiet i poszedłem na rozgrzewkę. Moja grupa startowała zaraz za elitą, czyli o 9.40. Elita z kolei miała mieć trzy starty. Pierwszy to sprint: 19 pięter, dwa następne już pełne wbiegi na 37 piętro. 
Rozgrzałem się "tyle o ile", bo na zewnątrz zimno, a ja nie wziąłem nic cieplejszego. Ograniczyłem się do chwili skipów i paru wymachów nogami. W międzyczasie mała niespodzianka. W biurowcowym newsletterze moja łysa głowa pojawia się jako zachęta do zapisów. Może wybiorę się gdzieś na casting do reklamy? Hihihi

 

Dokładnie o 9.40 stajemy karnie w strefie i oczekujemy na sygnał startu. Będą nas wypuszczać co 15 sekund, byśmy nie pozabijali się wzajemnie na klatce schodowej. Ja jak zwykle mam dwa cele: nie dać się nikomu z tyłu wyprzedzić i jakoś dotrzeć na szczyt.


W tym samym czasie trwały protesty elity. Okazało się, że czasy łapane przez ich zegarki w żaden sposób nie przekładają się na czasy podane przez organizatorów. Najwyraźniej jest problem z (jak sądzę) matą na mecie.
Mimo tego rusza nasza grupa. Ja mam zamiar wykorzystać doświadczenie z poprzednich startów i zacząć wolniej, a przyspieszyć od połowy. Jednak tuż po starcie, skręcie na klatkę schodową i pierwszym kroku na schodach poczułem ukłucie w dupala: diabeł krzyknął "Biegusiem!!!" Nie było wyjścia, z ciemnymi siłami dyskutował nie będę...
Pierwsze dziesięć pięter poszło jak z płatka. Wbiegam po dwa schodki, jak nigdy korzystam z poręczy po obu stronach klatki. Udaje się wyprzedzić sympatyczną zawodniczkę. Na 20 pietrze nadal podbiegam, ale oddech jest już szybki i decyduję się przejść do szybkiego marszu, nadal po dwa schodki na krok plus mocna praca rąk. Kolejnych dwóch kolegów znika za plecami. Obaj zachęcają do zwiększenia tempa pomimo, że każde słowo to dla nich ogromny wysiłek. Dziękuję Panowie!
Gdzieś, ktoś robi zdjęcie, kto inny dopinguje. To naprawdę pomaga!


Od 30, może 32 piętra stoją Dobrzy Ludzie z Pokojowego Patrolu i dodają animuszu. Tętno mam bliskie maksymalnemu, ale gdyby trzeba było, to dał bym radę jeszcze wyżej!
Ostatnie piętro pokonuję biegiem i wybiegam na ostatni fragment. Dwa zakręty i meta. Nie mam nawet siły odebrać medalu, tylko ciężko opieram się o ławkę. Reporterzy zadają pytanie: "proszę w trzech słowach powiedzieć, jakie wrażenia?". Nasuwają się jedynie słowa na k, ch, p, i podobne... Sam nie wiem, co powiedziałem.
Kilka głębszych oddechów i łyk wody czyni cuda. Mogę spokojnie czekać na Kasię, która w świetnym czasie również kończy zawody. Mi zegarek pokazał 5 minut 34 sekundy.
Za chwilę dostaję ataku kaszlu. Płuca jednak mocno dostały w palnik. przez parę minut siedzę na macie i zbieram się w sobie aby wsiąść do windy i już komfortowo, w kilka chwil zjechać te 37 piętra... Jednak okazuje się, że schodami szybciej, znacznie szybciej.
W windzie 12 spoconych zawodników plus 3 osoby z mediów, a tu gdy tylko drzwi się zamknęły sygnał: awaria! Przez ponad pół godziny staliśmy walcząc o każdy łyk świeżego powietrza w oczekiwaniu na, jak to określił strażak, "kogoś z obsługi, kto już jedzie". W akcie desperacji spróbowaliśmy otworzyć drzwi samodzielnie i o dziwo winda ruszyła. Na szczęście wszyscy uwięzieni wykazywali się dużym poczuciem humoru, tak że czas ten zleciał (na szczęście nie winda) bardzo szybko.
Na dole dowiedzieliśmy się, że elita powtarzała swój bieg ze względu na protesty.
Po powrocie do domu i zaplanowanym, aczkolwiek wolniejszym, treningu sprawdzamy wyniki. I co się okazuje? Nikomu nic się nie zgadza. Na stronie masa pytań, jednym dodano minutę, innym 5, a organizator odsyła do firmy mierzącej czas. No to z kolei ja pytam: płaciłem wpisowe firmie DataSport? Nie, więc uważam, że ciężar rozwiązywania problemu powinien leżeć po stronie organizatora. Nie chcę być źle zrozumiany, mój wynik nie jest wybitny, nie chodzi mi również o miejsce. Ale moim zdaniem zgłaszać błędy powinienem organizatorowi, z którym poprzez wpisowe zawarłem umowę, i to on powinien to wyjaśnić z podmiotem, z którym z kolei zawarł swoją.
Najśmieszniejsze jest to, że wynik wybiegany przeze mnie, został przypisany innemu biegaczowi o tym samym nazwisku. I żeby było jasne, DataSport bardzo szybko naniosła poprawkę przeze mnie zgłoszoną. Teraz obaj mamy ten sam czas. Tak się zastanawiam, na ile miarodajna jest reszta rezultatów? Ilu zawodników nie zgłosiło protestu?
A teraz podsumowanie: bieg świetny! Za rok na pewno będę brał w nim udział. Atmosfera znakomita, a czas przeze mnie osiągnięty zaskakujący. Liczyłem na coś około 6:30.
I mamy trzy medale! Złoto i srebro kobiet zdobyte przez Annę Ficner i Iwonę Wichę, oraz srebro Piotra Łobodzińskiego. A również znakomite szóste miejsce mojej ulubionej Wariatki biegowej, Dominiki Stelmach. Gratulacje!

piątek, 4 marca 2016

Lord Chamerlain - piwo na Malcie

Tym razem nie będzie o bieganiu. Będzie o nawadnianiu, a w zasadzie "napiwianiu".
Kiedy trzy lata temu byłem na Malcie, o piwie wiedziałem tyle, że jest mokre, jasne lub ciemne, i że przestało mi smakować. Od tamtego czasu bardzo wiele się zmieniło w mojej świadomości, a i piwny świat zmienił się nie do poznania.
W tutejszych sklepach króluje Cisk. Jest to lokalny, koncernowy browar oferujący kilka rodzajów piw.  Ja spróbowałem lagera oraz Lacto, czyli milk stouta. Oba przemilczę. Lepiej napić się wody...
Jednak dwa lata temu na Gozo powstał prywatny mini browar.



Założył go Włoch i prowadzi wspólnie z dziewczyną - Valentiną.  Obecnie Lord Chambray produkuje cztery piwa, dostępne zarówno na Gozo jak i Malcie.


Postanowiliśmy odwiedzić browar i na miejscu spróbować ich produktów.
Rozpoczęliśmy od małego testowania.


Później zostaliśmy oprowadzeni po wszystkich zakamarkach. Widzieliśmy zarówno magazyn chmielu i słodu


jak i leżakownię.


Wszystko jest skomputeryzowane, a do butelkowania na tej taśmie wystarczają dwie osoby.


Wcześniej piwo powstaje tutaj:


A szlachetności nabiera w takich tkankach. Po jednym na każdy rodzaj piwa.

Oglądaliśmy też inne pomieszczenia, między innymi laboratorium.
Po wszystkim zdegustowaliśmy pozostałe trunki. 


Blue Lagoon piłem dzień wcześniej. Jest przyjemnie orzeźwiające, bardzo wysoko wysycone,  z niską goryczką i lekką nutką pomarańczy.
Golden Bay miał przyjemną,  delikatną goryczkę grapefruitową, przyjemny lekko pomarańczowy zapach i tak jak pozostałe piwa piękną czapę piany.
Niestety, zarówno Fungus Rock jak i San Blas charakteryzowała głównie dominująca kanaliza. Szkoda, bo pod nią kryły się ciężkie owoce cytrusowe i grapefruit. 

Na koniec wizyty kupiliśmy pamiątkowe szkło i podziękowaliśmy Valentinie za wspólnie spędzone niemal dwie godziny.
A dla lubiących wina, po sąsiedzku jest dobrze zaopatrzony sklep z winami. Ale to już nie do końca moja bajka.
Podsumowując, wizyta była udana, ale niestety w zimie brak jest możliwości spróbowania piwa z kija. Z butelki można go zakupić w większości dużych sklepów czy knajp, a sam browar nie jest jakoś wyjątkowo atrakcyjny. Mimo to dla każdego beer geeka jest to oczywiście obowiązkowy punkt na mapie Gozo.

czwartek, 3 marca 2016

Gozo to nie tylko Lazurowe Okno (Azure Window)

Przenieśliśmy się na Gozo. Drugą co do wielkości wyspę wchodzącą w skład terytorium Malty. Wczorajszy dzień rozpocząłem od treningu jeszcze w Sliemie, a reszta czasu upłynęła na zmianie otoczenia.
Aby dostać się na Gozo, najlepiej skorzystać z odpływajacego co 50 minut promu. Jest on wygodny i dość szybko dostajemy się na przeciwległy brzeg.
Jeszcze dojazd do hotelu i już możemy troszkę pospacerować po okolicy.



Oczywiście musieliśmy wdrapać się na pobliską górkę z której mogliśmy poczuć przedsmak kolejnej wycieczki.


Z drugiej strony miasteczka spotkaliśmy na szlaku znajomych biegaczy. To Jacek Gardener i Sylwia Bondara z teamu Jacek Biega. Chwilę pogadaliśmy, pogratulowaliśmy wyniku i zakończyliśmy mini wyprawę.
Ja dzisiaj nie opuszczałem treningu i przed śniadaniem zrobiłem zaplanowane 6 km i interwały.


Prawdę mówiąc, nieco czuję brak odpoczynku po maratonie. Nic to. Odpocznę w Polsce.
Zaraz po śniadaniu, z pełnymi brzuchami ruszamy do ataku. W planach mamy dotarcie do Lazurowego Okna, a dalej nasze ulubione "się zobaczy".
Wycieczkę rozpoczęliśmy od powolnego wspinania się na znaną nam już górkę gdzie przekonaliśmy się, że wiatr nie jest dzisiaj tak porwisty jak wczoraj. Wieje na tyle słabo, że z odległości dwóch metrów słyszymy, co do siebie mówimy. Zazwyczaj.
Widoki są tu naprawdę powalające.

Pomimo zalegającego nieco śniadania pamiętamy, że jest to jednak wycieczka biegowa. Gdzie nie robimy zdjęć czy nie napawamy się widokami staramy się truchtać.


Po kilkudziesięciu minutach napotykamy staw Sarraflu, jedyne takie  słodkowodne oczko na wyspie. Podobno żyją tu endemiczne gatunki żab, ale my widzieliśmy tu jedynie dwie znudzone kaczki.


Przemieszczając się wzdłuż klifów wypatrujemy Lazurowego Okna. Jest.


 Z daleka wygląda jak wykute dłutem rzeźbiarza w litej skale. Oczywiście czas na wspólną fotkę do albumu.


Swoją drogą to niełatwa sprawa z tymi zdjęciami. Czasem nie ma w pobliżu nic, co może służyć za statyw, a maksymalny czas jaki daje się ustawić w moim telefonie to około 8 sekund. Przydają się tu treningi interwałowe.


Trochę nam to bieganie nie wychodzi
Przeszkadzają widoki. Co chwilę zatrzymujemy się i komentujemy. To kolor skał, to wysokość klifu, to znowu moc natury.

Kolory i kształty skał są niemalże nieograniczone.

Z jednej strony podziwiamy pracę wiatru, z drugiej wody. Obie skutkują jednym: brzeg przegrywa.
Okno z bliska prezentuje się tak:


Za plecami groźne wybrzeże

A po prawej, nieco w głębi lądu można byłoby się wykąpać, gdyby nie wiatr i fale przenikające przez szczelinę w skale.


Okazuje się,  że mamy jeszcze sporo czasu do zachodu słońca i postanawiamy obiec tyle wyspy, ile tylko nam się uda. Biegniemy dalej. Wszędzie tam, gdzie się da unikamy dróg i czasami musimy przedzierać się przez zarośla czy skupiska agaw.


Dobrze, że mam na nogach CEP-y, bo kolce dość skutecznie spowalniały nasze kroki.
A poniżej Okno widziane z drugiej strony.


Moim zdaniem prezentuje się jeszcze ciekawiej niż na początku.
Kilka razy zgubiliśmy drogę i musieliśmy kombinować. W jednym przypadku pomógł nam miejscowy rolnik.
Lubię takie wycieczki. Można zobaczyć dzięki temu np. krajobraz księżycowy.


Albo zabawić się w Żwirka na grzybie z bajki.


Można też poczuć się niczym na piaskowej fali.


Na Gozo można zobaczyć nie tylko jedno okno. It Tiega jest nieco ukryte, za to można zejść do niego na wysokość poziomu morza.


My zaryzykowalismy jedynie lekkie zmoczenie. Fale jednak były na tyle duże, że mogły okazać się niebezpieczne.
Za to w Ghasri Valley można by spędzić cały dzień. Urok tego miejsca zniewala.

Zbliżamy się do końca wycieczki. Jeszcze rzut oka na panele solne w okolicach Xwejni, nad którymi pieczę sprawuje skała nieco przypominająca głowę Sfinksa.


I dobiegamy do Marsafolm Bay. Tu oprócz morza atrakcją jest...?


Z daleka myślałem,  że to strach na wróble. Serio.
To już prawie koniec wycieczki. Do Victorii podjeżdżamy autobusem, a kolejne trzy kilometry ponownie truchtamy. Nie chce nam się czekać na następny transport.
Dzisiaj pokonaliśmy praktycznie równe 30 kilometrów. Nawdychalismy się morskiego powietrza i wchłonęliśmy kilka ton wspomnień. Jeśli ktoś wybiera się na Gozo, proponuję wybrać się też (a może przede wszystkim) poza utarte szlaki. Naprawdę warto.



środa, 2 marca 2016

Malta - Victoria Lines

Czas na odpoczynek po maratonie. Czyli zakładamy buty i ruszamy na wycieczkę biegową. Najpierw jednak czekamy na przystanku godzinę na opóźniony autobus, a gdy następny nie zatrzymuje się ze względu na brak miejsc, na szybko zmieniamy plany i jedziemy gdzie nas oczy poniosą.
Po kilku przesiadkach docieramy do pierwszego punktu na Linii Victorii: Fortu Madlena. Swoją drogą to ta linia umocnień to też niezła myśl technologiczna. Powstała około roku 1900 i oddzielała północną część wyspy od południowej. Tuż po zbudowaniu budowniczy doszli do wniosku, że zrzucanie kamieni na głowy uzbrojonych w nowoczesną broń przeciwników może nie jest do końca rozsądnym pomysłem. Umocnienia pozostały więc jedynie nieco zapomnianą atrakcją turystyczną.
W forcie "pocałowaliśmy klamkę" i ruszyliśmy w dzicz.


Szukamy dalszej części umocnień. Gdzieś w okolicach Merhby powinien być murek. Trochę go szukaliśmy,  ale nudno nie było.


Po kilku zakrętach, zabiegach i wbiegach ukazała nam się nagroda. Nieźle zachowany fragment z mostkiem i malowniczymi schodami.


Dalej ścieżka malowniczo wije się nad urwiskiem, a widoki naprawdę rekompensują wczorajszy jednostajny krajobraz.



Dodatkowo szlak czasem nikł wśród gazów, innym razem trzeba było go wypatrywać między zaroślami.

Część Linii Victorii jest nadal wykorzystywana przez armię maltańską jako składy amunicji. Z oczywistych względów wykute w skałach magazyny można jedynie oglądać z daleka.


Aby odnaleźć szlak czasem musieliśmy używać wielu zmysłów. Kasia uruchomiła szósty,  czyli intuicję, ja wyostrzyłem słuch.


W jednym z mijanych miasteczek postanowiliśmy uzupełnić węglowodany. Zjedliśmy wypieki przypominające nasze kulebiaki i wypiliśmy kawę zakupioną,  o dziwo, u Litwina z polskimi korzeniami. Mantas (pozdrawiamy!) nieźle mówił po polsku.

Chwilę pogawędziliśmy o świecie i ruszyliśmy w dalszą drogę. 
Jeszcze kilka razy gubiliśmy drogę, ale zawsze dawało nam to zastrzyk pozytywnej energii. 


Na 16 kilometrze ujrzeliśmy znajome miasto.


To z niego wczoraj startowaliśmy. Dzisiaj dotrzemy do niego inną drogą. Cały czas pod górkę.


W dzień wygląda to wszystko nieco inaczej. Wszędzie turyści. My jednak wybieramy mniej uczęszczaną część miasta i zapuszczamy się w wąskie, urokliwe uliczki.


Można tu zobaczyć ciekawe rozwiązanie problemu braku woliery dla ptaków. Wybieg z wyjściem prowadzącym bezpośrednio z mieszkania.

Zwiedzając nie można zapominać o sprawdzaniu co dzieje się nad naszymi głowami. Zawsze możemy być śledzeni przez czyjeś czujne oczy...

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i kończymy dzisiejszy dzień. Bardzo zresztą udany. Teraz czeka nas wieczorna regeneracja i układanie planu dnia następnego.