czwartek, 30 czerwca 2016

Sudecka 100 kontra kolano 1:0

Tym razem jadę sam, samiuteńki. W zasadzie miałem zamiar odpuścić, ale skoro już zapłacone...

Sudecka 100 to najstarszy bieg długodystansowy w Polsce. I w zasadzie to tyle co o nim wiedziałem przed startem. Chociaż nie. Wyjątkowo jak na mnie spojrzałem na profil i stwierdziłem, że 2780 metrów w górę na stu kilometrach to tak naprawdę płaski bieg, w związku z czym już więcej sobie planami i przygotowaniem głowy nie zawracałem. Oczywiście dostałem za to po tyłku, jak zwykle zresztą...

Na bieg pojechałem nieco na wariata. Najpierw do Wrocławia autobusem, a później na miejsce pociągiem. W Boguszowie-Gorcach byłem około piętnastej, więc do startu pozostało ponad siedem godzin. Trochę się poszwendałem i zwiedziłem niemal puste miasteczko.


Przygotowania już trwają:


Po biegu noclegu nie planowałem, zatem plan był prosty: idę po pakiet, następnie szukam miejscówki aby odpocząć, następnie biegnę jakieś 13-14 godzin i o czternastej z kawałkiem mam pociąg z powrotem do Wrocławia. Wszystko zaplanowane, nic nie ma prawa nie wyjść. Hehehe, zapomniałem o prawie Murphiego.

Na początek odbiór pakietów w biurze zawodów umieszczonym w bibliotece.


Na miejsce przyjechałem z niewielkim plecakiem, którego połowę wypełniały buty, poza tym jakieś rzeczy na przebranie i to co na bieg plus prowiant. Słowem: plecak wypełniony po brzegi. No to idę odebrać pakiet, a właściwie dwa, bo Kasia opłaciła, ale nie biegnie i mam za zadanie przetransportować to co dostanie. A w pakietach niespodzianka:


Czyli razy dwa. Gdzie to upchnąć? Okazuje się, że nigdy plecak nie jest tak wypełniony aby nie dopchnąć go bardziej. Poprzekładałem rzeczy, część wrzuciłem do dzbanków i jakoś się udało zasunąć suwak. Teraz trzeba się gdzieś zadekować.

Po krótkim błądzeniu ostatecznie wylądowałem... w lesie, do którego zostałem pokierowany przez tyleż sympatycznego, co równie nietrzeźwego ogrodnika pobliskiego kościoła z którym odbyłem interesującą rozmowę na temat okolicznych gór, obuwia biegowego (twierdził, że nie dam rady 100 km przebiec w jednej parze butów) i krawaciarzy z Warszawy...


Na polance rozbiłem obozowisko i próbowałem złapać choć niewielką drzemkę. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Przy okazji nieco odchudziłem plecak, zjadając dwie kanapki z serem oraz kilka własnoręcznie usmażonych naleśników. Takie same naleśniki zjadłem wieczorem aby sprawdzić, czy nie zaszkodzą one mojemu wielkopańskiemu żołądkowi. Nie zaszkodziły (wtedy).

Około godziny dziewiętnastej udałem się do biura celem zdeponowania rzeczy, które miałem odebrać na mecie. Na przepaki nic nie brałem, bi i po co skoro punkty żywieniowe są rozmieszone co kilkanaście kilometrów?


Przed startem próbowałem odwiedzić toaletę, bo naleśniki komunikowały, że jest ich w mym jestestwie nieco za dużo, ale nic z tego (hehe) nie wyszło. Za to wody piłem "pod korek", ponieważ temperatura nadal przypominała bardziej tropikalną niż górską. Powoli rynek zapełniał się kolorowym tłumkiem.


Jeszcze kilka rozmów ze znajomymi z innych szlaków, krótka przemowa pani burmistrz (jeśli dobrze zapamiętałem) i start.

Niebo rozświetliły kolorowe fajerwerki, a wesoły tłumek ruszył na rundę dookoła centrum miasteczka. Jeszcze dobrze się nie rozgrzałem, a już pot zaczął spływać po mym ciele strużkami jako zapowiedź walki z upałem.

Po kilku minutach ponownie przebiegliśmy przez linię startu i żegnani dopingiem kibiców wbiegliśmy na pierwszą górkę. Czas zapalić latarki. Peleton powoli zaczął się rozciągać, a ja nieco przyspieszyłem, aby na następnym podejściu mieć przed sobą nieco luzu i nie martwic się, że ktoś w ciemności wybije mi oko kijkiem. Swoją drogą, to tych kijków widziałem niewiele, sam też ze względu na łagodny profil nie zabrałem swoich. Co ciekawe, czekając na rynku (najwyżej położonym w Polsce) ze zdziwieniem zauważyłem, że wielu zawodników startuje w butach na asfalt, a pozostali mają bardzo dużą amortyzację. Ja założyłem moje sprawdzone Peregriny, co również wpisuje się w prawo Merphiego.

Wracamy na szlak. Od piątego kilometra mój brzuch wyraźnie powiadamiał mnie, że naleśniki stanowczo domagają się wypuszczenia ich na wolność. W zasadzie to dobrze. Kto biega ultra ten wie, że mały przystanek po drodze potrafi później odwdzięczyć się lekkością biegu. Jednak ja znam swój organizm i wiem, że ból brzuch to nie jest dobry prognostyk. No i na dziesiątym kilometrze musiałem zrobić "pit stop". Bez wchodzenia w szczegóły: spędziłem w krzaczorach piętnaście minut. Później osłabłem tak, że o bieganiu nie było mowy. Zacząłem pić jakieś absurdalne wręcz ilości wody a nerki nie pracowały. Zacząłem martwić się, czy w ogóle bieg ukończę.

Przed dotarciem na metę maratonu, którą mijaliśmy po drodze, przyroda dała wspaniały pokaz błyskawic rozświetlających niebo z kierunku, w który się udawaliśmy. Nie było jednak potrzeby zachowywania przepisowych trzydziestu metrów między zawodnikami, ponieważ chmury zniknęły zanim do nich dotarliśmy. Nie słyszałem nawet jednego grzmotu.

Na 42 km musiałem na chwile usiąść i uzupełnić płyny. Wypiłem trzy izotoniki i dwa duże kubki wody plus kubek herbaty. Zjadłem też bułkę. Z takim obciążeniem ledwo ruszyłem w dalszą drogę. Na wschodzie niebo zaczęło się rozjaśniać a mnie zaczęło boleć lewe kolano. Nic wielkiego, ale zaczęło mnie to niepokoić, tym bardziej, że bieg okazywał się nie tak łatwy jak się wydawał. Chodzi mi tu głównie o nawierzchnię, Wszystkiego się spodziewałem, ale nie czegoś takiego! Przez 80% trasy podłoże przypomina nasyp kolejowy. Dosłownie. Non stop biegniemy po luźnym, grubym żwirze, bez możliwości zbiegnięcia na trawę czy inna miękką podstawę. Moje buty maja 4 mm dropu i praktycznie zero amortyzacji - teraz zrozumiałem sens zakładania obuwia z gruba podeszwą. Ja każdy krok czułem zarówno w stopach, jak i kolanach. Szczególnie mocno oczywiście na zbiegach.
Około pięćdziesiątego kilometra zdecydowałem: docieram do 72 km i schodzę z trasy. Szkoda kolana, które już dość mocno dawało o sobie znać. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.


Na zejściach powoli schodziłem, na podejściach podziwiałem widoki. Nieczęsto jest do tego okazja w szalonym pędzie.


Na "mojej" mecie pojawiłem się z ponad trzygodzinnym zapasem względem limitu. Jeszcze chwilę świtała mi myśl, aby wyruszyć spacerkiem dalej, jednak poprzednia kontuzja nauczyła mnie, że lepiej raz zejść, niż później przez rok cierpieć. Poza tym, taki niedokończony bieg będzie pretekstem, aby jeszcze raz zawitać w te strony!


Na stadion na którym znajdowała się meta Setki (również najwyżej położony w Polsce) wraz z kilkoma innymi niedobitkami trafiliśmy busem zapewnionym przez orgów. Tam zaskoczony zostałem udekorowany medalem. Okazało się, że 72 km to mała meta, która również daje medal. Ja jednak swój przyjmowałem z mieszanymi uczuciami. Jakoś tak po prostu chyba mi się nie do końca należał. Robiłem jednak dobrą minę i postanowiłem cieszyć z tego co jest. Jeszcze szybki prysznic. Masaż - dzięki chłopaki! Chwila pogadania z sympatyczna ekipą i ruszyłem w stronę centrum, gdzie w prawdziwej restauracji mieliśmy przygotowany posiłek regeneracyjny. I to jaki!


Na koniec wycieczki spotkałem ponownie Ogrodnika, którego stan był niemal identyczny jak dnia poprzedniego (ale mnie poznał i z wesołym okrzykiem: Krawaciarz! - pozdrowił serdecznie). Chwilę z nim porozmawiałem i ruszyłem w kierunku pięknego, ale zdewastowanego dworca. 
 

Nawet tutaj można podziwiać przepiękną panoramę okolicznych gór. Ech, jeszcze kilka godzin temu  wylewałem tam wiadra potu... A teraz już tylko droga powrotna, czyli pociąg i przesiadka we Wrocławiu. Pewnie około północy będę w domu.

Czułem się nieźle. Nic mnie nie bolało, spać się nie chciało. Często gorzej czułem się po treningu niż po tych 72 km. W sumie nie ma o czym pisać. 

I to byłoby na tyle, gdyby nie te kilka godzin w podróży... czułem niedosyt. Jednak. I wymyśliłem! Jutro pobiegnę sobie bieg górski w Kielcach! A jak! I tak zrobiłem! Ale o tym w następnym wpisie.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Badanie VO2 max



Załapałem się na badania. Ciekawe badania. Dotyczące różnicy w wydolności mięsożerców i wegetarian/wegan. Ja jestem umiarkowanym mięsożercą, tzn. jak mięcho jest, to zjem, jak nie ma, to zjem schabowego. Hehehe. Na poważnie to nie bardzo dbam o dietę, ale wcinam sporo warzyw, a owoce mogą mi wystarczyć jako główny składnik pożywienia. I jestem uzależniony od marchewki. Marchewka jest spoko.

 
Badanie rozpoczęło się od spisywania przez pięć dni diety. Moja mnie przeraziła. Nie jakość jedzenia, ale jego ilość. Nigdy nie patrzyłem na swoje nawyki żywieniowe ze strony wagowej. Oczywiście, niosąc siatki ze sklepu czuję pewien wymiar sprawy, ale przecież nie zjadam wszystkiego na raz. Przez te kilka dni z pietyzmem ważyłem wszystkie produkty, czy był to ryż, ziemniak, jabłko, czy chociażby cukier do kawy. I co? Na przykład na śniadanie pochłaniam prawie kilogram. Fakt, że zazwyczaj są to banany, owoce i muesli, ale waga to waga. Cóż. Postanowiłem wprowadzić stanowczą modyfikację mojego przygotowywania jedzenia… nigdy więcej wagi!

Następnym etapem było badanie krwi w szpitalu na Solcu (swoją drogą ta placówka aż prosi się o remont).

 
W kolejce czekało kilku innych biegaczy, co pozwoliło mi zapoznać się z wystrojem i porozmawiać z pielęgniarką. Gdy przyszła moja kolej, krwi pobrano mi tyle, że obawiałem się o wyniki popołudniowego testu wysiłkowego.
I samo badanie. Najpierw krótki wywiad, analiza składu ciała, następnie badanie serducha. Muszę poddać się niewielkiej depilacji klaty, bo elektrody nie trzymają i zaczynamy spirometrię. Wyniki można obserwować na bieżąco, ale i tak nic nie rozumiem. Zygzaczki latają w dół i w górę, a na mnie lekarz pokrzykuje abym mocniej dmuchał. Ubaw po pachy! Później wsiadam na rowerek i zaczynam pedałować.


Nie jest to zbyt komfortowe, maska ugniata, nie można udrożnić nosa. Dla mnie dodatkowym kłopotem było ukończenie tydzień wcześniej Rzeźnika Ultra, więc czworogłowe raczej nie chciały współpracować. W sumie najeździłem niemal 10 minut, ale nie miałem wrażenia, że doprowadziłem się chociażby do stanu z biegu na 10 km. Po prostu nogi nie wytrzymały.
Teraz wertuję otrzymane wyniki. Wychodzi na to, że moja wydolność jest większa niż przeciętna, ale jak na uprawiającego sport, nie jest wyjątkowa. Spirometria w porządku. Poczekam jeszcze na wyniki krwi, choć akurat to staram się robić raz na pół roku.
Szkoda, że badanie nie było na bieżni. Wynik byłby pewnie inny, ale i tak było fajnie, ciekawie i pouczająco. Czekam na ogólne wyniki. Nie spodziewam się różnic w zależności od diety. Chyba jednak jest to bardziej osobnicze niż „dietowe”, ale kto wie? Ja przynajmniej wiem, że nie mam przeciwwskazań do uprawiania sportu.

Bieg Rzeźnika Ultra (prawie) ukończony




  Tym razem byłem nieprzygotowany do biegu w górach. Zazwyczaj zanim wystartowałem w takich zawodach miałem w nogach przynajmniej dwa wyjazdy w miejsca, w których nogi mogły nieco przyzwyczaić się do zmiennego wysiłku mięśni. Od stycznia jednak treningi nastawione były na szybkość nie na długość. Dało to życiówkę  na długość. Dało to życiówke zarówno na 5 km jak i w maratonie, dlatego czułem się dość mocno pomimo kontuzji „złapanej” na królewskim dystansie.

Trasa Rzeźnika Ultra ma 140 km. Z jednej strony dużo, z drugiej mam już kilka biegów za sobą, które wydają się trudniejsze technicznie. Dam radę. Trochę niepokoju wywołały u mnie informacje, że są kłopoty z organizacją biegu. Dowiedziałem się o tym dwa tygodnie przed startem, więc chyba to wystarczający czas na ugodę z Parkiem Narodowym?

Tydzień przed planowanym wyjazdem coś się we mnie spierniczyło. We wtorek wyszedłem na trening i… musiałem skończyć po pięciu kilometrach truchtu. Na drugi dzień zaplanowane 25 km. Dałem radę przebiec siedem i musiałem spacerkiem wrócić do domu. Niby nic mi nie było, oddech w normie, nic nie boli, a biec się nie dało, miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Teraz to już naprawdę byłem w strachu. Może odpuścić wyjazd? Postanowiłem jednak pojechać, a odpuścić wszystkie treningi. Wyprawa więc na dużym niepokoju. Czy dam radę?

Dzień przed wyjazdem gruchnęła wieść: bieg ma kłopoty! Na pewno nie pobiegniemy zaplanowaną trasą. Połonin nie będzie. Najlepsze jest to, że w ogóle nie wiadomo, co gdzie i kiedy. Totalna „bezinformacja”. Heh, ja w zasadzie lubię takie wypady na wariata, więc nie będę bił piany czyja to wina, bardziej OTK Rzeźnik, czy Parku. Wystarczająca fala złych emocji przelała się poprzez fora internetowe abym ja dodawał swoja kroplę.

Do Cisnej wybraliśmy się we czterech, więc droga przebiegła błyskawicznie, umilana dyskusjami o biegach, planach startowych, a przede wszystkim na śledzeniu doniesień o nowej trasie. Na miejscu byliśmy wieczorem, zatem plan był prosty. Kolacja i w kimono. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Bo jak tu nie zawitać do Siekierezady na piwo? Razem z Marcinem poszliśmy na „chwilkę”.  A tam tylko długie rozmowy o bieganiu. 


Przy okazji z godzinę pogadaliśmy z Mirkiem Bienieckim, który pokazał nam inna stronę medalu związanego z konfliktem z wicedyrektorem Parku. Ale o tym ciiiiii.
Summa summarum usnęliśmy około drugiej, co poskutkowało słodkim lenistwem w dniu następnym.

  
 
 W piątek nic nie robiliśmy, oprócz małego spaceru (chciałem zobaczyć, czy Cisna wygląda tak samo jak w styczniu) gadania, spania i odebrania pakietów, które bardzo sprawnie zostały nam przekazane przez przemiłe wolontariuszki.

 

Pomimo sporej kolejki było to naprawdę szybko.

 
O 21.00 odprawa. Na szczęście kwaterę mieliśmy 500 metrów od startu, więc wybraliśmy się na ostatnią chwilę. Ja jak zwykle. Idę sobie w kierunku orlika, mijam bramę i zaczynam zastanawiać się: „co ci wszyscy ludzie tachają w tych wielkich workach?” I olśnienie… nie wziąłem rzeczy na przepaki. Ech… Kilometr rozgrzewki… To jeszcze nic. W tamtym roku na Rzeźniku nie wzięliśmy numerów z biura zawodów i musieliśmy prosić Mirka, aby zostawił je nam gdzieś na starcie. Standard.
Po odprawie jeszcze chwilę porozmawiałem z Jackiem Gardenerem – twórcą nowej trasy – rozbawił mnie zupełnie poważnym stwierdzeniem rzuconym przyciszonym głosem: „mam nadzieję, że za bardzo się nie pogubicie”. Coooo? Ja się pogubię? Oczywiście, że tak. Co to za ultra bez dodatkowych kilometrów? Jak pomyślałem, tak zrobiłem jak się okazało.

A to nowa trasa:

 

Na starcie stanęło około 400 osób. Tutaj trzeba wyjaśnić, że Rzeźnik Ultra to dwa biegi. Jeden na 100 km, drugi na 140. Osoby biegnące na 100 nie mogą pobiec na 140, ale ci ze 140, mogą dobiec do 100 i przerwać. I być klasyfikowani jakby biegli na 100. Dodatkowo ci ze 140 mogą zejść na 122km lub 130km i być klasyfikowani zarówno na 100km, ja i na 140, tyle że na dystansie, jaki rzeczywiście przebiegli. Skomplikowane i bez sensu? Ja uważam, że tak. Ale to nie ja układam regulamin.


Atmosfera przedstartowa wyśmienita. Czołówki powoli zaczynają świecić. Widać narastające napięcie. W tle grają bębny. Zaraz powinien rozlegnąć się wystrzał z flinty. Ruszamy.

Na początku jak to w biegu. Każdy chce zrobić sobie jak najwięcej miejsca, zająć jak najlepszą pozycje przed podejściem. Jeden woli z przodu, inny z tyłu. Stawka nieco się rozciąga na asfalcie. Ja trzymam się swojej taktyki. Nie za szybko, ale też nie truchtam. Kompletnie nie wiem, co zgotuje mi organizm. Zbiegamy na utwardzoną drogę i zaczyna się podejście, Najpierw na Małe Jasło, później na Jasło. Od 10 km to już prawdziwe góry. Na razie jestem zadowolony z dwóch rzeczy. Po pierwsze latarka. Nowiutka Petzl Neo którą dostałem w prezencie. Mimo, że nie nastawiona na maksymalną moc, to i tak mam wrażenie, że widzę każdy najmniejszy kamień w odległości kilkunastu metrów. Na zbiegach to ważne. Po drugie buty. Mam na nogach prawie nowe Peregriny (tak, wiem że damskie!!!), zrobiłem w nich trzy treningi, ale musiałem wybrać właśnie je, bo moje Cascadie zmasakrowały mi stopy na treningu. Teraz jest wszystko prawie ok. Czuję, że stopa lekko „chodzi” w bucie, ale wolę zaryzykować otarcie pięty, niż znane mi zbyt mocne ściśnięcie stopy gdy opuchnie.

Natomiast zaczyna się dziać coś złego. Opadam z sił. Bez powodu. Na pewno nie jest za szybko. Tempo mocno konwersacyjne, nogi nie bolą. Po prostu powtórka z treningów. I nie mogę nic przełknąć. Mamlam batona kilka minut i nie jestem w stanie zmusić się do wprowadzenia go dalej niż paszcza. Zaczyna mi wyciekać na brodę… Wszyscy mnie wyprzedzają a u mnie narasta frustracja. Kilka razy zatrzymuję się. Nie mam siły. W głowie różne myśli. Byle do pierwszego punktu, tam zdecyduje, czy zejść z trasy. Człapię, schodzę z drogi szybszym zawodnikom. Tak źle jeszcze nigdy nie było. K…a, nie poddam się, choćbym miał paść, to będę walczył o dotarcie na limit do każdego punktu, do jakiego zdołam się dotelepać! Na siedemnastym kilometrze punkt. Mam około 45 minut zapasu. Piję łyk coli i idę dalej. Na jednym ze zbiegów około 25 km mija mnie kolega pytając: „a co ty tutaj robisz?” Tak, wiem. Powinienem być kilka kilometrów dalej. Nagle ogarnęła mnie wściekłość. Taka prawdziwa, ale nie ukierunkowana na nic. Zacząłem zbiegać. Tak jak lubię. Na łeb na szyję! Bez zastanawiania się, bez asekurowania. Minuta, dwie, pięć. Koledzy zbiegają z drogi, robią miejsce. I coś się odblokowało! Nareszcie mogę biec!!! Zjadłem batona, popiłem wodą i… zjadłem jeszcze jednego. Hurrrrrraaa! Na podbiegach było też mocno. Wiedziałem, że to nie potrwa zbyt długo, ale chciałem wykorzystać swoją szansę… I się zesrało.

Dwie godziny przed świtem wysiadła mi latarka. Najpierw przeszła w stan oszczędzania energii, a później padła. Podłączyłem baterię do powerbanka, wskaźnik pokazuje, że jest niemal pełna. Ale nie daje zasilania. Na szczęście jest pełnia. Ogromny Łysy sączy nie swoje światło poprzez gałęzie na ścieżkę. Na równym daje się nawet dość komfortowo biec, jednak na zbiegach mocno się asekuruję. Leży sporo niewielkich gałęzi, które widać dosłownie na krok naprzód. Gdzieś tu tracę po raz kolejny paznokieć…
Na domiar złego urywam smoczek od bukłaka. Wiedzieliście, że jest w nim sprężynka? Ja teraz wiem. Prawie udławiłem się tym cholerstwem. Od tej pory walka z dystansem połączona będzie z walką o każdy łyk wody. Ahoj przygodo! K…wa!

Jakoś udało się przeżyć do wschodu słońca. Teraz już byłem pewien, że dotrę przynajmniej na 71 km. Około 50 km zatrzymuje się na ryż z jabłkiem. Nie jest zbyt ciepły, ale skoro daję radę go zjeść, to nie ma co wybrzydzać Na przepaku zostawiam niepotrzebną latarkę, ładuję do plecaka kilka batonów i ruszam dalej. Pary starczyło do około 70 km. Dalej już raczej stabilizuję tempo. Punkt miał być na 71, był na około 74. Ja po drodze jeszcze dwa razy zabłądziłem. 

 
Raz pobiegłem za grupą, która po jakimś czasie zawróciła, za drugim to ja pociągnąłem za sobą kilka osób, dokładając nie tylko trochę metrów, ale tez niezłe podejście pod wzniesienie. Nie zdziwiło mnie to. Na KBL-u zgubiłem się na… asfalcie. Takie uroki ultra. W końcu co za różnica, czy przebiegniesz 100, czy 105 km? Reszta biegaczy też raczej z uśmiechami komentowała oznaczenia trasy.
Najważniejsze, że wiedziałem jedno. Ukończę 100 km. Dalej nie dam rady, ale 100 ukończę. 

Na 92 km ostatni punkt przed metą. Zaczął się upał. Napełniłem bukłak nazbyt optymistycznie do połowy i w drogę. Teraz już tylko asfalt. I upał. Wspomniałem o upale? No właśnie. Podczas walenia stopami o asfalt cztery razy przekraczaliśmy rzekę. 



Woda miejscami po kolana. Lodowata. Za pierwszym razem było przyjemnie, ale później bieg w mokrych, ciężkich butach po asfalcie. I tak raz, za razem. Co woda wyleciała, to ponownie do rzeki. Brrrr.
Na metę dotarłem w czasie 16godz 44min. Obsługująca punkt wolontariuszka zapytała: „biegniesz dalej, czy kończysz tutaj?” Oczywiście już dawno miałem przygotowana odpowiedź o ukończeniu, wiec wypaliłem: „mogę ci powiedzieć za chwilę?” Co jest? Chyba sam nie wiem co gadam! Usiadłem na jedynym w okolicy krzesełku i poprosiłem o kilka duszonych ziemniaków. Delektowałem się ukończonym biegiem.

I wtedy przyplątał się mój osobisty diabeł stróż. Ten, co mnie zazwyczaj w tyłek widłami kłuje i mówi: „biegnij, biegnij… będzie fajnie”. Tym razem przybrał formę Mirka Bienieckiego. Przylazł do mnie i namawia: „to już niedaleko, przejdziesz sobie. Oj, nie marudź. Idź, idź”. Jako, że z asertywnością w takich przypadkach u mnie kiepsko, a i z siłą nieczystą zadzierać nie warto, wiec pomaszerowałem (hahaha, raczej pokuśtykałem) po rzeczy z przepaku, zmieniłem koszulkę, poinformowałem Monikę o decyzji i ruszyłem dalej, w myślach spisując testament.

Dalsza droga, to był mój pierwszy prawdziwy sprawdzian woli. Po dwóch kilometrach równego, zaczęło się podejście. Tam zostawiłem resztki sił. Postanowiłem zawrócić, w związku z czym oczywiście polazłem dalej. Ten kawałek do punktu na 122 kilometrze na profilu wygląda na płaski. Nie pokazuje jednak poprzewracanych drzew i strumieni, które wyżłobiły kilkumetrowe wąwozy o niemal pionowych ścianach. Zaczęły odzywać się u mnie wszystkie poprzednie kontuzje. Dwa razy ponownie zgubiłem szlak. Teraz już wiedziałem na 100%. Udział w tych zawodach kończy się dla mnie na 122 km. Niesamowite jest to, jak przy takim zmęczeniu emocje wyłażą na wierzch. Łzy płynęły mi po policzkach, a serce biło niewspółmiernie szybko do wkładanego wysiłku. Nie czułem się komfortowo delikatnie rzecz ujmując.

 
W pewnym momencie zupełnie się zgubiłem i usiadłem oczekując kogoś, kto zna drogę. Po 10 minutach dotarła do mnie dziewczyna z chłopakiem. Jak się później okazało, była to jedyna kobieta, która ruszyła na trasę 140 km. Ostatnie 5 km pokonałem obserwując, jak powoli oddalają się ode mnie. Na punkt dotarłem z zapasem około 40 minut. Teraz jednak rozsądek wziął górę. Czułem, że z prawą nogą naprawdę nie jest dobrze. Choć obsługa punktu namawiała mnie do dalszego biegu, zrezygnowałem. Teraz uważam to za bardzo dobrą decyzję. Wtedy zresztą też.


123 km do najdłuższy dystans, który do tej pory pokonałem. Biorąc pod uwagę trudność biegu oraz mój stan przed nim, jestem wręcz zachwycony. I pozostają oczywiście nierozliczone sprawy z Rzeźnikiem za rok.
Na mojej mecie wspaniale zaopiekowali się mną ludzie z B4SPORT, włącznie z dostarczeniem mnie prywatnym samochodem na metę w Cisnej, gdzie otrzymałem medal za 100km. Dziękuję!

I w zasadzie tyle o biegu. Biegu bardzo trudnym technicznie, z dużą ilością zbiegów i podbiegów, błotkiem, wodą, asfaltem i wiatrołomami. Wspaniałym biegu!

Jeszcze tylko chciałbym podziękować wszystkim, którzy uczestniczyli w tym wydarzeniu. Zarówno współbiegaczom, za wyborowe towarzystwo, chłopakom z wesołego samochodu (a szczególnie Marcinowi, który pomimo zmęczenia sprawnie dowiózł nas do domu) za długie rozmowy o wszystkim i przede wszystkim wolontariuszom. Jesteście najlepsi!
A teraz nieco odpoczynku, trochę treningu i… a to się zobaczy! (bo diabełek ostrzy widły...)

P.S.

W domu okazało się, że z Rzeźnika przywiozłem pamiątkę:


 Po konsultacjach internetowych doszliśmy do wniosku, ze jest to ni mniej, ni więcej a Dzik. Dzik Rzeźnicki!!!