Tym razem jadę sam, samiuteńki. W zasadzie miałem zamiar odpuścić, ale skoro już zapłacone...
Sudecka 100 to najstarszy bieg długodystansowy w Polsce. I w zasadzie to tyle co o nim wiedziałem przed startem. Chociaż nie. Wyjątkowo jak na mnie spojrzałem na profil i stwierdziłem, że 2780 metrów w górę na stu kilometrach to tak naprawdę płaski bieg, w związku z czym już więcej sobie planami i przygotowaniem głowy nie zawracałem. Oczywiście dostałem za to po tyłku, jak zwykle zresztą...
Na bieg pojechałem nieco na wariata. Najpierw do Wrocławia autobusem, a później na miejsce pociągiem. W Boguszowie-Gorcach byłem około piętnastej, więc do startu pozostało ponad siedem godzin. Trochę się poszwendałem i zwiedziłem niemal puste miasteczko.
Przygotowania już trwają:
Po biegu noclegu nie planowałem, zatem plan był prosty: idę po pakiet, następnie szukam miejscówki aby odpocząć, następnie biegnę jakieś 13-14 godzin i o czternastej z kawałkiem mam pociąg z powrotem do Wrocławia. Wszystko zaplanowane, nic nie ma prawa nie wyjść. Hehehe, zapomniałem o prawie Murphiego.
Na początek odbiór pakietów w biurze zawodów umieszczonym w bibliotece.
Na miejsce przyjechałem z niewielkim plecakiem, którego połowę wypełniały buty, poza tym jakieś rzeczy na przebranie i to co na bieg plus prowiant. Słowem: plecak wypełniony po brzegi. No to idę odebrać pakiet, a właściwie dwa, bo Kasia opłaciła, ale nie biegnie i mam za zadanie przetransportować to co dostanie. A w pakietach niespodzianka:
Czyli razy dwa. Gdzie to upchnąć? Okazuje się, że nigdy plecak nie jest tak wypełniony aby nie dopchnąć go bardziej. Poprzekładałem rzeczy, część wrzuciłem do dzbanków i jakoś się udało zasunąć suwak. Teraz trzeba się gdzieś zadekować.
Po krótkim błądzeniu ostatecznie wylądowałem... w lesie, do którego zostałem pokierowany przez tyleż sympatycznego, co równie nietrzeźwego ogrodnika pobliskiego kościoła z którym odbyłem interesującą rozmowę na temat okolicznych gór, obuwia biegowego (twierdził, że nie dam rady 100 km przebiec w jednej parze butów) i krawaciarzy z Warszawy...
Na polance rozbiłem obozowisko i próbowałem złapać choć niewielką drzemkę. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Przy okazji nieco odchudziłem plecak, zjadając dwie kanapki z serem oraz kilka własnoręcznie usmażonych naleśników. Takie same naleśniki zjadłem wieczorem aby sprawdzić, czy nie zaszkodzą one mojemu wielkopańskiemu żołądkowi. Nie zaszkodziły (wtedy).
Około godziny dziewiętnastej udałem się do biura celem zdeponowania rzeczy, które miałem odebrać na mecie. Na przepaki nic nie brałem, bi i po co skoro punkty żywieniowe są rozmieszone co kilkanaście kilometrów?
Przed startem próbowałem odwiedzić toaletę, bo naleśniki komunikowały, że jest ich w mym jestestwie nieco za dużo, ale nic z tego (hehe) nie wyszło. Za to wody piłem "pod korek", ponieważ temperatura nadal przypominała bardziej tropikalną niż górską. Powoli rynek zapełniał się kolorowym tłumkiem.
Jeszcze kilka rozmów ze znajomymi z innych szlaków, krótka przemowa pani burmistrz (jeśli dobrze zapamiętałem) i start.
Niebo rozświetliły kolorowe fajerwerki, a wesoły tłumek ruszył na rundę dookoła centrum miasteczka. Jeszcze dobrze się nie rozgrzałem, a już pot zaczął spływać po mym ciele strużkami jako zapowiedź walki z upałem.
Po kilku minutach ponownie przebiegliśmy przez linię startu i żegnani dopingiem kibiców wbiegliśmy na pierwszą górkę. Czas zapalić latarki. Peleton powoli zaczął się rozciągać, a ja nieco przyspieszyłem, aby na następnym podejściu mieć przed sobą nieco luzu i nie martwic się, że ktoś w ciemności wybije mi oko kijkiem. Swoją drogą, to tych kijków widziałem niewiele, sam też ze względu na łagodny profil nie zabrałem swoich. Co ciekawe, czekając na rynku (najwyżej położonym w Polsce) ze zdziwieniem zauważyłem, że wielu zawodników startuje w butach na asfalt, a pozostali mają bardzo dużą amortyzację. Ja założyłem moje sprawdzone Peregriny, co również wpisuje się w prawo Merphiego.
Wracamy na szlak. Od piątego kilometra mój brzuch wyraźnie powiadamiał mnie, że naleśniki stanowczo domagają się wypuszczenia ich na wolność. W zasadzie to dobrze. Kto biega ultra ten wie, że mały przystanek po drodze potrafi później odwdzięczyć się lekkością biegu. Jednak ja znam swój organizm i wiem, że ból brzuch to nie jest dobry prognostyk. No i na dziesiątym kilometrze musiałem zrobić "pit stop". Bez wchodzenia w szczegóły: spędziłem w krzaczorach piętnaście minut. Później osłabłem tak, że o bieganiu nie było mowy. Zacząłem pić jakieś absurdalne wręcz ilości wody a nerki nie pracowały. Zacząłem martwić się, czy w ogóle bieg ukończę.
Przed dotarciem na metę maratonu, którą mijaliśmy po drodze, przyroda dała wspaniały pokaz błyskawic rozświetlających niebo z kierunku, w który się udawaliśmy. Nie było jednak potrzeby zachowywania przepisowych trzydziestu metrów między zawodnikami, ponieważ chmury zniknęły zanim do nich dotarliśmy. Nie słyszałem nawet jednego grzmotu.
Na 42 km musiałem na chwile usiąść i uzupełnić płyny. Wypiłem trzy izotoniki i dwa duże kubki wody plus kubek herbaty. Zjadłem też bułkę. Z takim obciążeniem ledwo ruszyłem w dalszą drogę. Na wschodzie niebo zaczęło się rozjaśniać a mnie zaczęło boleć lewe kolano. Nic wielkiego, ale zaczęło mnie to niepokoić, tym bardziej, że bieg okazywał się nie tak łatwy jak się wydawał. Chodzi mi tu głównie o nawierzchnię, Wszystkiego się spodziewałem, ale nie czegoś takiego! Przez 80% trasy podłoże przypomina nasyp kolejowy. Dosłownie. Non stop biegniemy po luźnym, grubym żwirze, bez możliwości zbiegnięcia na trawę czy inna miękką podstawę. Moje buty maja 4 mm dropu i praktycznie zero amortyzacji - teraz zrozumiałem sens zakładania obuwia z gruba podeszwą. Ja każdy krok czułem zarówno w stopach, jak i kolanach. Szczególnie mocno oczywiście na zbiegach.
Około pięćdziesiątego kilometra zdecydowałem: docieram do 72 km i schodzę z trasy. Szkoda kolana, które już dość mocno dawało o sobie znać. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.
Na zejściach powoli schodziłem, na podejściach podziwiałem widoki. Nieczęsto jest do tego okazja w szalonym pędzie.
Na "mojej" mecie pojawiłem się z ponad trzygodzinnym zapasem względem limitu. Jeszcze chwilę świtała mi myśl, aby wyruszyć spacerkiem dalej, jednak poprzednia kontuzja nauczyła mnie, że lepiej raz zejść, niż później przez rok cierpieć. Poza tym, taki niedokończony bieg będzie pretekstem, aby jeszcze raz zawitać w te strony!
Na stadion na którym znajdowała się meta Setki (również najwyżej położony w Polsce) wraz z kilkoma innymi niedobitkami trafiliśmy busem zapewnionym przez orgów. Tam zaskoczony zostałem udekorowany medalem. Okazało się, że 72 km to mała meta, która również daje medal. Ja jednak swój przyjmowałem z mieszanymi uczuciami. Jakoś tak po prostu chyba mi się nie do końca należał. Robiłem jednak dobrą minę i postanowiłem cieszyć z tego co jest. Jeszcze szybki prysznic. Masaż - dzięki chłopaki! Chwila pogadania z sympatyczna ekipą i ruszyłem w stronę centrum, gdzie w prawdziwej restauracji mieliśmy przygotowany posiłek regeneracyjny. I to jaki!
Na koniec wycieczki spotkałem ponownie Ogrodnika, którego stan był niemal identyczny jak dnia poprzedniego (ale mnie poznał i z wesołym okrzykiem: Krawaciarz! - pozdrowił serdecznie). Chwilę z nim porozmawiałem i ruszyłem w kierunku pięknego, ale zdewastowanego dworca.
Nawet tutaj można podziwiać przepiękną panoramę okolicznych gór. Ech, jeszcze kilka godzin temu wylewałem tam wiadra potu... A teraz już tylko droga powrotna, czyli pociąg i przesiadka we Wrocławiu. Pewnie około północy będę w domu.
Czułem się nieźle. Nic mnie nie bolało, spać się nie chciało. Często gorzej czułem się po treningu niż po tych 72 km. W sumie nie ma o czym pisać.
I to byłoby na tyle, gdyby nie te kilka godzin w podróży... czułem niedosyt. Jednak. I wymyśliłem! Jutro pobiegnę sobie bieg górski w Kielcach! A jak! I tak zrobiłem! Ale o tym w następnym wpisie.