poniedziałek, 25 stycznia 2016

2 x podbiegi: Monte Kazura Prolog i Zimowe Biegi Górskie w Falenicy









Wymyśliłem sobie, że czas przetestować nogę po kontuzji. Jeszcze nie czas na ściganie, szczególnie, że pod śniegiem zawsze można znaleźć jakąś niespodziankę w postaci kamienia czy korzenia, a właśnie w ten sposób utrwaliłem poprzednią dolegliwość. Tym bardziej ucieszyła mnie wiadomość, że Krzysiek Dołęgowski z ekipą wskrzesza Monte Kazurę, czyli bieg po ursynowskiej górce. W poprzedniej edycji  nie miałem okazji startować, ale słyszałem o niej wiele dobrego. Poza tym, to po pierwsze niedaleko, po drugie najwyższy czas poćwiczyć podbiegi, a po trzecie okazja spotkania z ultrasami.
Nie miał to być wyścig, ani mocne bieganie, a rozpoznanie trasy przyszłych zawodów, ot, zrobienie paru kółek po pagórku. Często tam robię treningi, więc szybko wyliczyłem, że spokojnie przed spotkaniem zrobię jeszcze 15km po lesie. I zrobiłem, pomimo małego pogubienia się na którymś z zakrętów. Do Sklepnapieraj.pl w którym była "baza" dotarłem w ostatniej chwili. Spodziewałem się tam kilku osób, a okazało się, że ledwo się mieścimy. Chwilka rozmowy i pobiegliśmy.


Zimowa sceneria, trzy kółka dające w sumie 5 km, składające się w zasadzie jedynie z podbiegów i zbiegów, gorąca atmosfera i pozytywnie zakręceni ludzie. Było bardzo fajnie. Po bieganiu w lesie te "pagórki" mocno mi weszły w nogi.



Jakby mało tego, na koniec jeszcze dostaliśmy domowej roboty placki. Że będzie dobrze, to wiedziałem, bo już trzy razy biegłem w Chudym Wawrzyńcu - również organizowanym przez Krzyśka - ale, że aż tak, to nie przypuszczałem. Pozdrawiam całą biegającą ekipę i dziękuję Karolinie Krawczyk z karolinakrawczyk.com za udostępnienie zdjęć.

W ten weekend jeszcze moje nogi musiały trochę pocierpieć. Czas na Falenicę, czyli nieco ponad 9 km podbiegania i zbiegania.
Tutaj pojechaliśmy ekipą KB ERGO, startując również zespołowo.

 
Pomimo, że Zimowe Biegi w Falenicy można już nazwać kultowymi, jakoś nie zdarzyło mi się w nich startować. Nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać, a bieg traktowałem jak zwykły trening.
Tak też pobiegłem. Bez spiny, że mnie ktoś wyprzedza, bez patrzenia na zegarek. Koncentrowałem się raczej na sygnałach z nogi i z zadowoleniem stwierdziłem, że dokucza coraz mniej. To dobrze, bo za tydzień ZiMB.



Sam bieg nie należy do najtrudniejszych. Pierwsze z trzech okrążeń biegliśmy "gęsiego", dalej zrobiło się luźno i dużo przyjemniej. Tutaj praktycznie nie ma płaskich odcinków, albo w górę, albo w dół. Tak jak lubię. Starałem trzymać równe tempo od początku do końca, co udało się doskonale. Biorąc pod uwagę wczorajszy mocny trening, byłem zadowolony.


Bardzo dobrze sprawowały się także moje Brooksy. Powoli się przyzwyczajam do ich koloru...


środa, 20 stycznia 2016

DZIKie długie wybieganie

Dzisiaj pierwsze od prawie miesiąca długie wybieganie. No, może nie takie znowu długie, raptem 20 kilometrów. Oczywiście jak zawsze wybrałem się do Lasu Kabackiego. To świetne miejsce na tego typu trening. "Moja" pętelka ma akurat 20km. Co do metra. Nie trzeba patrzeć na GPS, co po takiej przerwie ma same plusy. Człowiek nie stresuje się tempem na wywietlaczu, a przyspieszony oddech kładzie na karb pokrywy śnieżnej, podbiegu, wilgotności powietrza, wiatru i tym podobnym (tylko nie kondycji).
Zazwyczaj nie zabieram na treningi telefonu, ale dzisiaj coś mi mówiło, że się przyda (prorok jakiś, czy co?) No i się przydał.



Od dwunastego kilometra w zasadzie bieg był już z przeszkodami. Żywymi przeszkodami. I włochatymi. Oczywiście chodzi o dziki. 


Nie pierwszy raz spotykam je w lesie, zazwyczaj zabiegamy sobie drogę po zmroku. One chrumkają na mnie z dezaprobatą, ja czasem poślę im parę "miłych" słów, gdy wybiegną mi prawie pod nogi, nigdy jednak nie widziałem ich aż tyle i do tego w dzień.


Dzisiaj chyba miały ochotę na bliższe poznanie. Podchodziły do mnie na odległość dwóch metrów i co ciekawe, nie było to jedno stado, ale kilka. A także pojedyncze sztuki. Nie oparłem się pokusie i zrobiłem kilka fotek. Dzięki temu miałem następną "obiektywną" przeszkodę w nadmiernym forsowaniu tempa. Dzięki dziki!


Następnym razem zrobię zdjęcia sarnom, lisom, zającom i innym stworzonkom przeszkadzającym mi w treningu. Jak nie zrobię życiówki na wiosnę, to będzie ich wina!

sobota, 16 stycznia 2016

Co i jak w Chinach.

Zupełnie nie wiem o czym będzie ten wpis. Podejrzewam, że o wszystkim i o... wszystkim. Chyba wyjdzie mały przewodnik co i jak. Taki, jakiego sam szukałem przed wyjazdem.

Przede wszystkim nie ma się czego bać. Większość miejsc do których dotarłem, jest przyjazna turystom i niewiele odbiega od tego, co możemy spotkać w Europie.

 

Utrudnieniem może być przede wszystkim bariera językowa. Chińczycy mają często problem z porozumieniem się w jednym dialekcie, a co dopiero po angielsku czy w innym "międzynarodowym". Ale za to są bardzo przyjaźni i wszystko da się "załatwić" w języku migowo-chrząkającym. No, chyba że potrzebujecie dostać się w jakieś konkretne miejsce. Wtedy warto mieć przy sobie mapę z chińskimi napisami i wskazywać paluchem, gdzie chcecie się dostać. Taką metodę stosowaliśmy np. w metrze.

Z rzeczy które nas zaskoczyły, prym wiedzie smog (ale na jego temat pisałem w każdym możliwym kontekście, więc się nie będę powtarzał). Prawdopodobnie na drugim miejscu znajdują się kontrole.
 
 

Na dworcach, lotniskach, placach, w muzeach i wszelkich innych miejscach użyteczności publicznej. Nie są one uciążliwe, ale za każdym razem należy poddać prześwietleniu plecaki czy większe torebki. Musicie liczyć się z zarekwirowaniem zapalniczek i zapałek, jeśli niedostatecznie głęboko schowacie je w kieszeni. Na dworcu, zanim wsiądziecie do pociągu, sprawdzą wam bilety co najmniej 3-4 razy. I ważne. Nie wyrzucajcie po kontroli biletu. Będzie potrzebny do opuszczenia dworca czy stacji metra.
Oczywiście, aby cokolwiek zakupić, należy mieć gotówkę. Najlepiej wziąć ze sobą dolary, które wymienicie w każdym oddziale banku. W hotelach są też automaty do wymiany. Wszystko obciążone prowizją. Kurs jest jednolity we wszystkich miejscach. Najlepszą opcją jest wypłata z bankomatu, o ile posiadacie konto z możliwością darmowej wypłaty za granicą. Jednak nie każdy bankomat obsługuje nasze karty, czasem trzeba poszukać, choć z tym nie ma raczej problemu.
Co do kart i płatności, to w większości sklepów nie przyjmują innych kart niż wydawana przez Bank of China. Pozostaje gotówka.
Skoro jesteśmy przy płatnościach. Ceny w Chinach raz zaskakują w "górę", raz w "dół". Podróż pociągiem z Pekinu do Xi'an to wydatek 398,5 juana co daje 251 zł przy przeliczniku 1Y=0.63zł (około 1200 kilometrów), z Xi'an do Tayuannan 178,5 juana (600 km).

 

Wejścia do atrakcyjnych turystycznie miejsc są różne, np Świątynia Nieba 25Y, Terakotowa Armia 120Y.
Przejazd metrem 5 stacji to 3Y, a owoce na targu średnio można kupić w granicach 2-5Y za kilogram.
Trzeba pamiętać, że poza sklepami (i to nie wszystkimi) wszędzie w dobrym tonie jest targowanie się. Zakup za połowę proponowanej ceny możecie traktować jak zdarcie z was skóry.
Kawa czy herbata w obleganych miejscach 25-30Y, ale pamiątki wyczyszczą wam kieszenie. Dlatego nie warto ich kupować bezpośrednio w zwiedzanym miejscu, a raczej tuż za bramą, gdzie z pewnością to samo nabędziecie 5-10 razy taniej od ulicznego sprzedawcy. I tak w zasadzie wszędzie kupicie te same podróbki.
Pamiętajcie też, że planując zwiedzania trzeba wziąć pod uwagę duże odległości pomiędzy atrakcjami. Nawet w obrębie tego samego miasta można przejechać kilkadziesiąt kilometrów.

 

Poniżej kilka cen z marketu:

Bimber - bo inaczej nie nazwę tego ich alkoholu (innego mocnego nie widziałem) 7-18 Y
Wino  (wina są dość drogie wszędzie) 100 - 300Y
Przekąski do piwa 7-20 Y
Jogurt 370g - 12Y
Piwo 0,5l  5 - 16,5 Y
Coca Cola 0,5l 4 Y
Woda mineralna 4,5 Y
Snickers 5 Y
Masło 26 Y
Ser topiony plastry 21 Y
Mleko 1l 10,90 Y
Herbata Lipton 26Y

Oczywiście, jeśli chcecie zaoszczędzić, należy przejść kawałek dalej od hotelu i skorzystać ze sklepów dla Chińczyków. Problem jest tylko taki, że w nich nie ma cen w naszym języku, więc i tak pewnie przepłacicie.

A przy okazji płatności i ciekawostek. W Chinach ogromna rzesza ludzi nie jest objęta jakimkolwiek ubezpieczeniem. W związku z tym, jeśli np. do wypadku wezwiecie karetkę, możecie zostać obciążeni kosztami leczenia pacjenta, bo płatnikiem będzie wzywający. Dlatego też raczej nie spodziewajcie się szybkiej pomocy ze strony przechodniów w razie nieszczęścia.

Oczywiście nieszczęścia różną mają twarz. Turystyczne nieszczęście jakiego najczęściej doświadczałem w wielu europejskich miastach to... brak toalety. W Chinach nam to nie grozi. 

 

Na każdym kroku dostępne są darmowe toalety, w większości wyposażone w "kucajki", choć i sedes nie jest rzadkością.


Jedzenie jest smaczne, na ulicach raczej nie zakupimy nic, co okaże się zupełnie niejadalne, a w restauracjach dostaniemy to samo, co i w "Chińczyku" w Polsce. Zresztą wystrój wnętrz niemal identyczny. 
Jeśli dopadnie nas mały głód, można poratować się zupką, zakupioną za 6 juanów i zalaną gorącą wodą dostępną w automatach (o czym pisałem we wcześniejszym wpisie).

 

Piwo można kupić w każdym sklepie, a w większych marketach nawet znajdziemy niezłe egzemplarze stoutów, czy piw na amerykańskich chmielach. W Pekinie na ulicy Sanzuanli widziałem sklep z kraftowym (pisownia celowa) piwem. Średnie ceny to 30Y za butelkę.

O bieganiu już pisałem. W zasadzie w większych miastach pozostają nam parki, które są zamykane w nocy, ale jest to tylko namiastka wolności.

Warto też znać przynajmniej kilka słów aby rozpocząć targowanie:
(pisownia ze słuchu)
Ni hao - dzień dobry
Dziękuję - sie sie
Dzaj dzień - do widzenia
Dobrze - hau
Nie, dziękuję - Bu, sie sie

Problemem są liczebniki, bo o ile do pięciu możemy je pokazać na palcach, to od 6 oni pokazują inaczej niż my. Inaczej tez się przywołują, czy coś wskazują. Ale warto kilka razy spróbować "porozmawiać" i jakoś "pójdzie".

Dalej miałem wpisać jakieś reminiscencje prowadzące do konkluzji typu: "jak tam jest cudownie". Ale nie wpiszę. Jedźcie sami i się przekonajcie.

niedziela, 3 stycznia 2016

Panie i Panowie: 萬里長城 - Wanli Changcheng - Wielki Mur Chiński


Od rana mam stan niczym przed łamaniem życiówki w maratonie. Jeśli nikt mnie nie aresztuje, to mam zamiar troszkę pobiegać. Pobiegać po fragmencie Wielkiego Muru Chińskiego.


Strój biegowy spakowany, na nogach moje stare Brooksy, które tu dokonają swojego żywota. Dawały radę na wielu trasach i treningach. I wytrzymały prawie 2000 km. Pewnie dałyby i więcej, ale nie przesadzajmy, mam wrażliwe rozcięgna podeszwowe.

Trzeba by jeszcze podładować akumulatory. Najlepiej kofeiną. Ale kawa w Chinach? Nie wypada. Więc pozostaje tylko jedno. Napar przyrządzany z liści i pąków grupy roślin, nazywanych tą samą nazwą, należących do rodzaju kamelia: HERBATA.
My w Polsce zazwyczaj herbatę kojarzymy z pyłem zamkniętym w papierowych saszetkach, zalewanym na szybko wrzątkiem i bez specjalnego zastanowienia nad tym co robimy. Ot, taki płyn do śniadania czy obiadu. Chińczycy traktują herbatę inaczej. Jest to napój, który towarzyszy im cały dzień. Proces parzenia może nie jest tak skomplikowany i zrutyalizowany jak w Japonii, ale i tak dla nas jest nieco egzotyczny.
Oni naprawdę bardzo lubią gorące napoje. Na ulicach nie dziwi widok ludzi popijających niemal wrzącą wodę z termosów.



Według jednej z legend, początki herbaty sięgają 2737 roku p.n.e., w którym to cesarz Shennong przechadzał się po ogrodach z czajnikiem i popijał gorącą wodę. Wtem, do naczynia wpadł przypadkowo mały listek z rosnącego tu krzewu, nieoczekiwanie zabarwił wodę i roztoczył po okolicy przyjemny aromat. W ten sposób cesarz  zaparzył pierwszy napar z liści herbaty.
Zaparzmy i my.


Herbata czarna, zielona, biała, żółta, pu-erh czy ulung. Nikt jej tak nie zaparzy, jak doświadczona herbaciarka. Wszystko tu jest ważne: temperatura, czas, naczynie, a nawet nastrój i otoczenie. A sam efekt wizualny zadowoli również gusta artystyczne.


Nie jestem fanem herbaty, ale ta naprawdę mi smakowała. Do Polski na pewno pojedzie jaśminowa.

Pokrzepiony teiną (ten sam związek co kofeina w kawie), nie mogłem się doczekać cegieł... A dokładniej widoku milionów cegieł ustawionych jedna na drugiej. I jedna obok drugiej. Cegieł tworzących mur. Legendarny Chiński Mur.
Chiński Mur to zbiorcza nazwa systemów obronnych składających się z zapór naturalnych, sieci fortów i wież obserwacyjnych oraz murów obronnych z ubitej ziemi, murowanych lub kamiennych, osłaniających północne Chiny przed najazdami ludów z Wielkiego Stepu. Tradycyjnie przyjmuje się, że Wielki Mur rozciągał się od Shanhaiguan (nad zatoką Liaodong) do Jiayuguan w górach Nan Shan na długości ok. 2400 km (za Wikipedia).
2400 km muru zbudowanych ludzkimi rękoma. Przedłuuuugaśny. I zaraz go zobaczę. (Nawiasem mówiąc, budowla ta nie jest widoczna z kosmosu gołym okiem, ale o tym chyba się nie przekonam osobiście).
Najlepiej zachowany fragment udostępniony jest do zwiedzania w miejscowości Badaling - północnym przedmieściu Pekinu. Właśnie tam jedziemy.
Great Wall of China Marathon - to było jedno z moich marzeń startowych. 42195 metrów po Murze. Wyleczyłem się z tego. Ale po kolei.


Przebiegający przez Badaling odcinek Wielkiego Muru położony jest na wysokości ponad 1000 m n.p.m. i strzeże przełęczy Juyongguan. Wzniesiono go za panowania dynastii Ming, około 1505 roku. W XX wieku został on gruntownie odrestaurowany, a w 1957 roku był pierwszym odcinkiem udostępnionym turystom. Obecnie co roku odwiedza go ponad 100 milionów osób. Na szczęście teraz jest poza sezonem i mam nadzieję, że da się tu jakoś przecisnąć.
Wejście na mur usytuowane jest prawie pośrodku fragmentu turystycznego. W lewo podobno odcinek bardziej stromy, w prawo nieco dłuższy, ale łatwiejszy. Nie przyjechałem tu na łatwiznę, a niestety czasu nie wystarczy na przebiegnięcie całości. Chcę przecież również nacieszyć się tym miejscem z Moją Drugą Połówką, która tym razem nie dała namówić się na pocenie.
Mały rekonesans i czas na przebranie w strój biegowy.


Dystans krótki, to i rozgrzewki nie zrobiłem. Mała sesja fotograficzna i ruszyłem z kopyta. Wbiegałem na 49 piętro budynku, to te kilka schodków nie zrobi na mnie wrażenia. Doprawdy?

 

Po pierwszych stu metrach zweryfikowałem swoje założenia. Na murze był... lód. Buty nie trzymały, a podejścia okazały się bardzo strome. I nie wszędzie są schody. Trochę podbiegając, trochę podciągając się na poręczach i jednocześnie mijając nielicznych na szczęście turystów parłem do przodu. Pot zaczął zalewać mi czoło, a płuca charczały: "dlaczego się nie rozgrzałeś głupolu?" Nie zwalniałem, bo było mi wstyd przed samym sobą. Ponadto mijani Chińczycy zaczęli mnie dopingować. Jak w prawdziwym biegu, z tym, że ten był tylko mój. Dobiegłem do końca udostępnionego fragmentu i pognałem z powrotem. Po chwili zrobiłem niemalże szpagat na ślizgawce, co wykorzystali "kibice", robiąc sobie ze mną fotki. Pewnie jeszcze przez kilka dni będą sobie pokazywać zdjęcia jakiegoś wariata w rajtuzach pocącego się i z wielkim "bananem" na twarzy.

  

Bieganie zakończyłem z  trzema kilometrami na Garminie. Niby niewiele, a doszedłem niemalże do HRMax. Przebrałem się w wieży strażniczej ponownie wzbudzając zainteresowanie i usatysfakcjonowany ruszyłem już spokojnie na drugą część muru.


Yhym. Tu też smog. To on tak dał mi "po płucach".
A dlaczego wyleczyłem się z maratonu? Po pierwsze, już biegłem po Murze. Po drugie, przekonałem się, że ten bieg będzie niekończącym wspinaniem po schodach, a co za tym idzie wpatrywaniem się pod nogi, lub co bardziej prawdopodobne - w pupę poprzedzającego biegacza (jeszcze pół biedy, jeśli będzie to biegaczka). Może się mylę, ale podejrzewam, że 42 kilometry może być nieco monotonne. Wolę góry, gdzie kamienie uciekają spod nóg a w dole szumi strumień. Wolę też asfalt, na którym walczę o każdą sekundę ze sobą nie zwracając uwagi na otoczenie. Ale to ja. Nie mówię, że każdy tak musi mieć.
Druga strona muru okazała się rzeczywiście mniej wymagająca, już nieoblodzona i nie tak stroma. Za to turystów zatrzęsienie. Nie byłoby mowy o bieganiu. Dobrze wybrałem.

Dalszą część dnia poświęciliśmy na odwiedzenie kolejnego niesamowitego miejsca: Míng Chao Shísanlíng - Trzynastu Grobów Dynastii Ming -  kompleksu nekropolii obejmujących obszar około 40 km². Pochowanych jest tu  13 spośród 16 cesarzy dynastii Ming. Większą część kompleksu zniszczono w 1644 roku, podczas powstania Li Zichenga. W chwili obecnej jedynie trzy groby są odrestaurowane i dostępne dla zwiedzających: Changling, Dingling i Zhaolin.
Na teren nekropolii najlepiej wejść Wielką Czerwoną Bramą - Dahongmen - za którą znajduje się  Pawilon Steli - Beiting - z umieszczoną wewnątrz tablicą pamiątkową na grzbiecie kamiennego żółwia, wielkiego żółwia.


Mam słabość do żółwi, więc zrobiłem zbliżenie.


Od Wielkiej Czerwonej Bramy do grobowców można pójść siedmiokilometrową, rytualną drogą, zwaną drogą duchów (shendao). Jej kilkusetmetrowy odcinek za Pawilonem Steli ozdobiony jest po bokach ustawionymi w 12 par posągami zwierząt, zarówno realnych (słonie, wielbłądy, konie), jak i mitycznych. Połowa z nich stoi, połowa klęczy - odpoczywa. Po dwunastu godzinach zamienią się rolami, dzięki czemu całą dobę będą mogły chronić grobowce.


Niestety, jakaś "mądra głowa" umieściła nad drogą kamery, niemal całkowicie psując klimat tego miejsca.
Dalej udajemy się do grobowca cesarza Yongle i jego żony Xu Shi, nazywanego Changling. To największy z grobowców.


Ta budowla to Wieża Steli - Minglou. Za nią wznosi się wzgórze, pod którym ukryty jest grobowiec cesarza. Grobowiec w górze. Do tej pory nie zbadany. Ciekawe co ciekawego będzie miał w przyszłości do opowiedzenia archeologom jego mieszkaniec.
A oto i on.


Siedzi dumnie wpatrując się w poddanych. Jego domem jest Ling’endian - Pawilon Stałych Łask. Nadal składa się tu ofiary (oczywiście bezkrwawe, raczej w formie drobnego banknotu). Dookoła kolumny z sandałowego drewna (niestety oszpecone pleksiglasowymi osłonami) dopełniają obrazu powagi i przepychu. 
Zostawiamy cesarza jego myślom i powoli wracamy, po drodze kolejny raz zastanawiając się, gdzie kończy się strefa zgniotu tych małych, bezszelestnych rumaków szos.


Na pożegnanie z Pekinem jeszcze słynna Kaczka po Pekińsku.


Raczej przypomina sajgonkę niż naszą pieczoną kaczkę. I trzeba ją zawinąć sobie samemu. Mnie na kolana nie powaliło. Choć patrząc na to, co dostaliśmy następnego dnia jako śniadanie w hotelu, to jednak był rarytas. Poniżej owo śniadanie wyjazdowe.


I to już koniec wyjazdu. Jeszcze ponowna wizyta na lotnisku, tym razem w miarę szybka odprawa i po dwóch godzinach lotu (różnica czasu) wracam do kraju. I w zasadzie tyle.
No, może nie wszystko. Będzie jeszcze jeden wpis. Z przemyśleniami, ciekawostkami i cenami. Dla podróżujących w tamte strony.

sobota, 2 stycznia 2016

Sklep zoologiczny - supermarket w Pekinie

Wracamy do Pekinu. Pociąg sunie bez przeszkód. Dostaliśmy miejsca po lewej stronie dzięki czemu mogliśmy podziwiać ciekawe ukształtowanie terenu.


 

Na pokładzie wszystko co potrzebne podróżnemu. Co ciekawe, w Chinach w każdym miejscu publicznym, na dworcach, a nawet w pociągach ogólnodostępne są automaty z darmową, gorącą wodą. Mieszkańcy używają jej do uzupełniania bidonów i termosów z herbatą. Bardzo popularne są tu chińskie zupki w sporych wiaderkach. Są lepszej jakości niż te dostępne u nas. W osobnych torebkach znajdziemy przyprawy, sosy i mięso. Po zmieszaniu wystarczy zalać wrzątkiem i głód na kilka godzin nam niestraszny.


Po 4 godzinach jesteśmy na miejscu. 
Ponieważ byliśmy narażeni podczas podróży na złapanie jakiejś niezwykłej choroby, należało się gruntownie przebadać. Któż lepiej to zrobi niż profesor medycyny chińskiej? Zatem, do lekarza!
Medycyna chińska jest uznaną dziedziną, która często ratuje życie pacjentów, gdy zachodnia rozkłada ręce. I piszę to zupełnie serio. Wierzę w pozytywny wpływ chińskiej mądrości. Nie jestem jednak w stanie uwierzyć w to, co wyprawiało się podczas naszej wizyty.
Przywitał nas bardzo sympatyczny dyrektor placówki, który w języku polskim wygłosił tyradę na temat dobroci płynącej ze skorzystania z ich oferty. 

 

Na razie OK. W międzyczasie chętni mogli skorzystać z masażu stóp. Następnie zostałem przebadany przez jednego z "profesorów". Prawdę mówiąc nawet w Polsce wizyta trwa dłużej. Tutaj przez około minutę badano mi puls, a później oświadczono, że mam toksyny na wątrobie (nic dziwnego, po wczorajszej popijawie?) i powinienem je usunąć za jedynie 700 juanów. Wiecie, wolę już wypić piwko na kaca niż ryzykować zakup gipsu powlekanego plastikiem w formie pastylek. Na tzw. "zdrowy rozum". Kupicie leki u przekupki na targu i będziecie je zażywać przez kilka miesięcy? Nie? To dlaczego kupujecie coś u kogoś, kto nawet nie wylegitymował się jakimkolwiek dyplomem? Zresztą, problem jest na tyle znany, że nawet na oficjalnej stronie Chin turyści są przed nim ostrzegani. Tutaj link: http://www.china.org.cn/china/2011-06/09/content_22749121.htm
Nie wiem, co mi przepisali, ale podwędziłem receptę.


Po diagnozie i niezakupieniu leków nie pozostało mi nic innego jak powdychać świeżego powietrza. Zrobiłem to na brzegu jeziorka spacerując po uliczce barów. Przy okazji mogłem podziwiać przygotowanie milicyjne do zapobiegania zamieszek. U nas takiego sprzętu nie widziałem. Chociaż po obecnych zmianach może niedługo zobaczę?


Wieczorem coś, na co czekałem... Zakupy w markecie. Byłem bardzo ciekawy co przeciętny Chińczyk wkłada do marketowego koszyka.
Domyślałem się, że niektóre produkty mnie zaskoczą, ale nie, że aż tak!


Może inny gatunek smakuje inaczej.


Wybór jest dość duży: kraby, raki, krewetki, żaby, ślimaki, ośmiornice, ryby małe i duże. Wszystko żywe i gotowe powędrować prosto na talerz.


A może nabiał?


Ja poprzestałem na owocach i orzechach. 


Udało się też zidentyfikować warzywo z mojej ulubionej porannej sałatki. Korzeń lotosu.


A dla chętnych, i znających się na rzeczy kwiaty i inne zioła.

 

Generalnie, wszystko to co u nas kupuje się na sztuki za kosmiczne pieniądze, tutaj można kupić na kilogramy. Inaczej jest z produktami do których my jesteśmy przyzwyczajeni. One z kolei są dość drogie. O cenach i dziwnych zwyczajach napiszę w osobnym artykule. Może komuś się przyda jako przygotowanie do wyjazdu.
Zakupy zajęły nam dwie godziny, a w hotelu trzeba było wszystkiego spróbować. Jakoś nie przyszło mi do głowy zabieranie dziadka do orzechów. Ale od czego w hotelu jest sejf? Oczywiście ostrożnie, żeby nie zepsuć...

 

Jeszcze małe piwko, tym razem wyśmienite Flat Tire (choć goryczki w nim za mało) z australijskiego browaru Pistonhead - zakupione w markecie. Uwielbiam mosaica. Dla nieuświadomionych. To taki chmiel, który daje aromaty słodkich owoców tropikalnych, ananasa, marakui, brzoskwini.

  

A teraz spać. Jutro będzie pobiegane w kultowym miejscu. Spełnię jedno ze swoich biegowych marzeń. Dobranoc.

piątek, 1 stycznia 2016

Jak biegacz głodny, to zje wszystko. Pingyao.

Nowy Rok. 6.50 a my już w drodze na dworzec. Tym razem przejazd superszybkim pociągiem. 700 km w trzy godziny. Najpierw jednak oczywiście kolejne kontrole niczym na lotnisku. A może to sposób na obniżanie wysokiego bezrobocia?

 

W Chinach należy pamiętać o zachowaniu biletu nawet po opuszczeniu pociągu. Bez niego byłby kłopot z wydostaniem się z dworca. 

 

Na szczęście na pokładzie już warunki europejskie. A na wózeczku obsługi można znaleźć na przykład taki oto produkt:


Za oknem bez zmian. Smog. 700 kilometrów smogu. To przeraża. 


W samo południe dotarliśmy do  Pingyao. Tym razem to naprawdę niewielka miejscowość jak na chińskie standardy. 450 tysięcy. A w obrębie starego miasta - czyli tam gdzie się wybieramy - jakieś 25 tyś. Za to znajduje się tu około 3000 zabytkowych sklepów. Pingyao do dziś zachowało wygląd z czasów dynastii Ming i Qing. W mieście znajduje się około 400 budynków z tego okresu, w których mieszczą się liczne muzea. Wszystko to otoczone jest wysokim, sześciokilometrowej długości murem. Gdyby nie tłumy turystów, byłoby to doskonałe miejsce do biegania.


Z góry jednak widać, że przepych głównych uliczek to jedynie fasada skrywająca szarą rzeczywistość mieszkańców. Wieczorem mam zamiar powchodzić w te mniej uczęszczane miejsca.

 

Także tutaj biały człowiek jest obiektem do fotografowania.


Czy ja rzeczywiście wyglądam bardziej interesująco od tego jegomościa? Pewnie kwestia perspektywy.


Kolejną ciekawostką, a zarazem atrakcją miasta są hangi. Czyli... łóżka bezpośrednio zbudowane na piecach. Chodziło oczywiście o zachowanie jak największej ilości ciepła. Coś na kształt naszych zapiecków. Jadąc do Pingyao nie nocujcie w drogim hotelu. Wybierzcie jedną z licznych kwater w obrębie murów. Nie pożałujecie.


Samo miasteczko jest typowym miejscem turystycznym, z wieloma stoiskami i najróżniejszym jedzeniem. Pomysłowość Chińczyków jest nieograniczona.


Od czasu do czasu miły spacer zakłóca dochodząca skądś woń zgniłego mięsa połączonego ze sfermentowaną rybą. Pewnie coś zdechło w pobliżu. Maseczka przydaje się nie tylko na zanieczyszczenia.
A co warto zwiedzić? Jest tu zatrzęsienie małych muzeów i zaułków.  W  Pingyao powstał też pierwszy chiński bank, a samo miasto było swego czasu sercem finansowym Państwa Środka. My wybraliśmy się do jednej ze świątyń. Nieco przerażająca.


Dodatkowo warto wszystkiego dotknąć. Dzięki temu możemy przekonać się, że te rzeźby poniżej to chińszczyzna. Dosłownie i w przenośni. Postukałem w jedną i okazało się, że podstawa to... plastik, a góra wykonana jest z gipsu. Ciekawe ile poprzednich atrakcji powstało w garażu?


Wieczorem ulica zmienia się w kolorowy jarmark. Warto zarezerwować jedną noc na szaleństwa.

 

Tylko nie zaglądajcie do kuchni, bo możecie później niczego nie zjeść.


A, przypomniało mi się. Pamiętacie jak pisałem o smrodzie? Nic nie zdechło. Okazało się, że jest to zapach tutejszego przysmaku. W jego skład wchodzi między innymi tofu i ostre przyprawy. Pozostałych składników nie byłem w stanie zidentyfikować. Fetor niewyobrażalny. Oczywiście kupiłem.

 

Smakuje tak samo jak pachnie. Na zdrowie.

Wieczorem jeszcze impreza i uczenie Chińczyków polskich piosenek oraz karaoke w pobliskiej knajpie. Następnego dnia wracamy do Pekinu. Wielki Mur czeka.